Sześć wieczorów na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych Coraz częściej słyszę od znajomych, że na Warszawskie Spotkania Teatralne nie chodzą, bo nie wytrzymują dominującej dziś brutalnej stylistyki, w ogóle do teatru chodzą coraz rzadziej i z mniejszą chęcią. Towarzyszą temu westchnienia za dawnymi laty i utyskiwania na niezdolną młodzież, która krzepko kroczy do przodu, tratując po drodze to, co do teatru przyciągało. Można te narzekania zbyć wzruszeniem ramion, bo od początku świata teatr był w kryzysie i niczego już po nim się nie spodziewano, choć – przyznajmy – w kilka kryzysów popadł ze szczętem, doprowadzając do samolikwidacji… Trzeba więc dmuchać na zimne. Dmuchajmy zatem. Bruno Schulz: Mesjasz Mesjasz nie przybył. Próba zbudowania komedii wokół daremnych wysiłków i nadziei wiązanych z zaginioną (?) lub nigdy nienapisaną powieścią Brunona Schulza „Mesjasz” nie udała się Małgorzacie Sikorskiej-Miszczuk. Powstało coś na pograniczu kabaretu politycznego i satyry społecznej, z kilkoma średniej jakości dowcipami (telefony do ministra kultury Bogdana, żarty z obsesji Jerzego Ficowskiego, groteskowy wybuch samozadowolenia gestapowca, który Schulza wykorzystywał). Przedstawienie wygląda tak, jakby je przygotował Witkacy, ale na ciężkim kacu. Michał Zadara rzecz wyreżyserował poprawnie, wystawił w wiedeńskim Schauspielhaus, ale to jeszcze nie powód, aby spektakl uznać za osiągnięcie i dać na inaugurację spotkań. Rozczarowanie. Szosa Wołokołamska Poemat, jak powiadają, niesceniczny Heinera Müllera, wystawiony przez Barbarę Wysocką, jedną z najzdolniejszych reżyserek młodego pokolenia. Spektakl Teatru Polskiego we Wrocławiu, przełożony na wideowidowisko, z ogromnym ekranem, na którym oglądaliśmy sprawianie złowionego wieloryba. Obraz był na tyle sugestywny, że zacierał sens tekstu, podawanego zresztą dość monotonnie. Wbrew zachwytom recenzentów przedstawienie niemiłosiernie nudne, mimo że w ważnej sprawie – rozliczenia z faszystowsko-komunistycznym garbem Niemiec. W pamięci pozostanie trabant z kolorowymi światełkami jak na choince. Zbyt wątłe. Babel Prowokacja na najwyższych obrotach, zmontowana z tekstów wściekłej na świat Elfriede Jelinek, „przyozdobiona” antykoncertem Sebastiana Pawlaka (ubranego w pampersa), który próbował widzów zatrwożyć losem katowanych, maltretowanych, zabijanych i poniżanych. Spektakl cierpi na nadmiar efektów. Dwugodzinna scena w prosektorium, gdzie zawiodła instalacja wodno-kanalizacyjna (dla efektów wizualnych powierzchnię sceny pokrywa kilkucentymetrowa warstwa wody, w której aktorzy moczą się, taplają, brykają, wyrzucają prochy zmarłych itp., itd.), dłuży się niemiłosiernie, a mnożone przez reżyserkę Maję Kleczewską chwyty oddalają od ostrości protestu Jelinek przeciw niegodziwościom świata, toksycznym stosunkom w rodzinie i społeczeństwie. Przedstawienie Teatru Polskiego w Bydgoszczy dławi się nadmiarem i naraża rozebranych przez prawie cały czas aktorów na zaziębienie. Słowem – co za dużo, to niezdrowo. Grotowski – próba odwrotu Po tej szczepionce brutalizmu realizacja Tomasza Rodowicza i jego Stowarzyszenia Teatralnego Chorea jest jak łyk świeżego powietrza, mimo że autor i jego aktorzy nie oszczędzają nam przykrych wyznań, odsłaniających ich osobiste traumy. Biegłość techniczna ewolucji choreograficznych, łączonych z fragmentami tekstów Grotowskiego, przykuwała uwagę, a wspomnienia Rodowicza, nawiązującego do spotkań z teatralnym guru, urzekały szczerością i skromnością. Spektakl powstał z chęci przeciwstawienia się wyobcowującej Grotowskiego hagiografii. Krystalicznie jasny wniosek, dyrektywę, wyłaniającą się z tego przedstawienia-rekonstrukcji myśl Grota można ująć tak: „Musisz znaleźć swoją własną wolność”. Może więc to nie była próba odwrotu, ale próba przywrócenia? Nawet w tej wieńczącej sztukę ulubionej piosence Grotowskiego (kto to wiedział?), „Niech żyje bal”. Uczciwe przedstawienie. Utwór o Matce i Ojczyźnie To nie jest miły utwór, ale po spektaklu Teatru Współczesnego w Szczecinie już wiem, po co nam Warszawskie Spotkania Teatralne. Po to właśnie, aby dotknąć miejsc bolących, niezabliźnionych, chorych, ukazać to, co wstydliwie skrywane, zasłaniane, zagadywane. Tekst Bożeny Keff uderza śmiałością i szczerością – autorka odsłania ogromne złoża polskiego antysemityzmu, nienawiści wyrastającej na chorej pożywce fanatyzmu, zawiści i zachłanności, ale też nie przebóstwia losów Matki (genialna rola Ireny Jun), której toksyczne oddziaływanie na otoczenie i nacisk psychiczny wywierany na Córkę zostały pokazane bez żadnych upiększeń. Marcin Liber tłem rozliczenia Matki i Córki, ich wspólnych rachunków z ojczyzną uczynił chóry wszechpolskie – aktorzy poprzebierani w stroje ludowe wypowiadają teksty straszne, kompromitujące, bolesne – widzimy ich na umieszczonych po bokach sceny ścianach-ekranach. Tu widać, po co technika wideo została zaprzęgnięta
Tagi:
Tomasz Miłkowski









