Z wizytą do przyjaciół

Nikt nie ma wątpliwości, że Polska jest najwierniejszym przyjacielem Stanów Zjednoczonych. Do tego stopnia, że za pomocą tarczy antyrakietowej, zainstalowanej w Jezierzycach koło Słupska, gotowi jesteśmy bronić przed wrażymi atakami Kansas City i stanu Wisconsin, a także Missouri i Missisipi. Ambicją też każdego rządu polskiego jest pogłębianie naszej przyjaźni przez zniesienie dla Polaków wiz wjazdowych do USA, co jednak żadnemu z rządów jeszcze się nie udało. Amerykanie wolą przyjaźnić się z nami na odległość niż metodą bezpośredniego kontaktu usta-usta. Nie można też przypuszczać, aby cokolwiek w tych sprawach zmieniło się w dającej się przewidzieć przyszłości. W tej sytuacji propozycją realistyczną wydaje się przyjęcie przez rządy polskie wizowego planu minimum. Sukcesem tego planu, którym mógłby się poszczycić każdy rząd, zwłaszcza w okresach wyborczych, byłoby nakłonienie naszych przyjaciół, aby nadal nie znosząc oczywiście wiz dla Polaków, zaniechali jednak traktowania ludności zamieszkałej pomiędzy Bugiem i Odrą i legitymującej się polskimi paszportami lub też nowymi, plastikowymi dowodami osobistymi jak stada nieumytych kretynów, ogarniętych maniakalną potrzebą znalezienia się na terytorium Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Ów pęd istotnie wydawać się może naszym przyjaciołom zza oceanu niepojęty i zagadkowy, zwłaszcza wśród obywateli kraju Schengen, którzy mając przy sobie jedynie kartę rowerową, mogą teraz przejechać od Przemyśla do Lizbony i z powrotem, a o których zatrudnienie zabiega nawet Islandia. W tej sytuacji troską Amerykanów jest więc to, aby ów niepojęty polski zapał do poznawania Ameryki wyhamować, a także podkreślić, że istnieje jednak jakaś różnica pomiędzy takim Rzymem czy Sewillą, a miejscowością Tucson w Arizonie czy Yankton w Nebrasce. Służy do tego „Kompendium wiedzy o wizach do USA”, oficjalny dokument instruktażowy, zamieszczony na stronie internetowej USA.INFO.PL, z którym zapoznać się musi każdy polski petent, który zamierza ubiegać się o wizę amerykańską. Ów dokument, umieszczony na urzędowej stronie ambasadzkiej, jest sam w sobie utworem niezwykle oryginalnym. Przynosząc „kompendium wiedzy” o wizach, jest zarazem dziełem wesołka, który zwraca się do swoich czytelników w tonie pół urzędowym i pół osobistym, a przy tym protekcjonalnym i powszechnie zrozumiałym, jakim mówi się do dzieci lub debili. Autora bawią ucieszne paradoksy sztuki wydawania wiz amerykańskich, zwłaszcza zestawione z infantylizmem miejscowych petentów i pisze na przykład: „Najczęściej zadawanymi pytaniami są dwa: jakie mamy szanse na otrzymanie wizy turystycznej?, a także jak przygotować się do rozmowy z konsulem? Na pierwsze pytanie odpowiedzi nie ma i nawet pytać nie ma sensu!”, cieszy się autor. Nie ma sensu, ponieważ „częstymi bywają sytuacje, gdy osoby o podobnej sytuacji, o takim samym „przygotowaniu” do spotkania otrzymują rozbieżne decyzje”. Ponadto, jak wyjaśnia w innym miejscu, to, co naiwny petent uważa za wizę wjazdową do Stanów i co otrzymuje się w konsulacie, wcale nie jest wizą, lecz jedynie promesą wizową, natomiast „wizę sensu stricto dostaniesz (lub nie!) dopiero na lotnisku w USA”. Tam też dopiero urzędnik imigracyjny „decyduje o tym, czy pozwoli ci na przebywanie na terenie USA. Także On (o urzędniku imigracyjnym jako o postaci mocarnej „Kompendium” pisze dużą literą – ktt) rozstrzyga o długości twojego pobytu”. W sumie więc to, co możemy otrzymać w konsulatach USA w Polsce, jest jedynie niepodważalnym prawem do wpłacenia w kasie konsulatu 100 dol., po czym na własne ryzyko możemy przelecieć nad oceanem i wylądować na lotnisku amerykańskim, na którym On może nam dać kopa w tyłek i wysłać z powrotem. Podobną jednak władzę jak On, czyli urzędnik imigracyjny, choć nieco mniejszą, ma także konsul amerykański w Polsce. Od jego bowiem „suwerennej, a często subiektywnej decyzji” zależy, czy udostępni nam spotkanie z wielkim Nim w USA. Dlatego też „najważniejszym czynnikiem jest pierwsze wrażenie, które robimy albo i nie robimy na urzędniku amerykańskim”, zdradza nam tajniki służby konsularnej autor „Kompendium”, pomijając przy tym dyskretnie inne subiektywne czynniki, które mogą wpływać na suwerenne decyzje konsula, jak na przykład jego stan gastryczny, aktualne pożycie małżeńskie lub wynik ostatniego meczu bejsbolowego ulubionej drużyny z Chicago. W zasadzie jednak, uczy „Kompendium”, „przekonać konsula może najpewniej osoba zadbana (tak, tak, to nie żart, nawet

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2008, 2008

Kategorie: Felietony