Wbrew pewnym opiniom nad Tygrysem nie powstanie „51. stan USA” Bagdad – jedno z najstarszych miast świata, które już za panowania dynastii Abbasydów w X-XI w. liczyło tylu mieszkańców, ilu obecnie liczy Warszawa – był czterokrotnie w swych dziejach zajmowany przez obce wojska. Najpierw uczynili to Mongołowie w 1258 r., potem w 1919 i 1941 r. Brytyjczycy, a w kwietniu br., co obserwował cały świat w telewizji, Amerykanie. Upadł reżim Saddama Husajna – nominalnie socjalisty, a w rzeczywistości dyktatora i tyrana stylizującego się na XX-wiecznego Saladyna, który przez ćwierć stulecia rządził niepodzielnie krajem nad Tygrysem i Eufratem. Koalicyjna akcja militarna w Iraku była szybka, nad wyraz skuteczna i przyniosła stosunkowo niewiele ofiar. Zginęło kilka tysięcy żołnierzy irackich, 200 amerykańskich i brytyjskich oraz nieznana liczba cywilów, choć szkoda naturalnie każdego życia. Ale były to straty nieporównanie mniejsze niż te po operacji antyirackiej przed 12 laty, nie mówiąc o wojnie w Indochinach, w której śmierć poniosło setki tysięcy Wietnamczyków i ponad 50 tys. Amerykanów. Ta pierwsza wojna w tym stuleciu ma wyjątkowe znaczenie, ponieważ wzbudziła wielkie kontrowersje na skalę międzynarodową i doprowadziła do polaryzacji stanowisk w obrębie Unii Europejskiej, NATO, a także w relacjach transatlantyckich. Wykazała nieskuteczność współczesnych działań ONZ w kwestii bezpieczeństwa i może doprowadzić do ukształtowania się nowego ładu światowego. Ale konflikt wokół Iraku postawił też na porządku dnia szereg dylematów moralnych, prawnych i humanitarnych. To, że zdecydowana większość opinii publicznej na wszystkich kontynentach była przeciwna operacji zbrojnej, nie stanowiło niespodzianki. Przywykliśmy do tego, iż wojna to zawsze ostateczność, a nawet – mówiąc po prostu – zło. Rzadko zastanawialiśmy się natomiast nad tym, czy pokój zawsze tworzy wartość nadrzędną, nawet za cenę akceptowania zbrodni, przemocy i terroryzmu. Nie chcę wracać do sytuacji z 1939 r., gdy niektóre rządy europejskie uznały, że nie warto „umierać za Gdańsk”. Ale być może akcja zbrojna podobna do tej, która zakończyła się w Iraku, uratowałaby miliony istnień ludzkich przed terrorem Czerwonych Khmerów w Kambodży w latach 70. czy też zapobiegła masakrze, a ściślej ludobójstwu w Rwandzie dziesięć lat temu. Przebywałem wkrótce po tych zbrodniach w obu wspomnianych krajach i tego, co widziałem, nie zapomnę do końca życia – ludzi zabitych masowo motykami czy spalonych żywcem. To prawda, iż tzw. cywilizowany świat przyglądał się temu z naganą moralną; nie uczynił jednak wiele, aby tym tragediom zapobiec. Stwierdzam z przykrością, że żaden ekspert nie zwracał wówczas uwagi na to, iż bezczynność wobec zbrodni jest zgodna z prawem międzynarodowym, na które tak chętnie powoływali się przeciwnicy usunięcia siłą Saddama Husajna, a jedynie właśnie interwencji przeciwko złu można niekiedy postawić zarzut łamania tego prawa. Dlatego też, odwołując się do pojęcia wprowadzonego przed prawie 500 laty przez Niccola Machiavellego, uważam iż akcja w Iraku była „mniejszym złem”. Dyktatorskie władze w Bagdadzie nie zastosowały się do 17 rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ uchwalonych w ciągu 12 lat, w tym ostatniej, nr 1441 z 8 listopada br., grożącej „poważnymi konsekwencjami” w przypadku jej niezaaprobowania. Nie tylko brutalnie tłumiły wolność w swym kraju, lecz na wielką skalę łamały prawa człowieka. Sięgały po broń masowego rażenia: biologiczną i chemiczną, np. w kurdyjskim mieście Halabdża w 1988 r., gdzie zginęli niemal wszyscy jego mieszkańcy. Rozpoczęły wojnę z Iranem oraz dokonały agresji na Kuwejt. Tylko czterokrotnie po II wojnie światowej międzynarodowe operacje zbrojne miały aprobatę Narodów Zjednoczonych – w Korei (jedynie dlatego, że przedstawiciel ZSRR opuścił salę obrad na znak protestu przeciw reprezentowaniu Chin przez Tajwan, stąd nie mógł skorzystać z prawa weta), w Kongo, Afganistanie i w Iraku w 1991 r. Samych takich operacji było natomiast wielokrotnie więcej, np. Francja niemal regularnie interweniowała w swych byłych koloniach w Afryce. Oczywiście, nader rzadko dana sytuacja jawi się w kategoriach czarno-białych, stąd może rodzić się uzasadniona wątpliwość: dlaczego podejmuje się działania w jednych przypadkach, a zachowuje bierność w innych. Jednak zapewne w miarę upływu czasu ten rozziew będzie się zmniejszał i coraz bardziej poczuwać się będziemy do solidarności również z tymi, którzy są prześladowani przez rodzime reżimy. Z pewnością także pragnienie, aby XXI w. był stuleciem bez satrapów i dyktatorów
Tagi:
Tadeusz Iwiński








