Wolty panów B.

Wolty panów B.

Trener i bramkarz powinni dawać drużynie poczucie pewności i stabilizacji. To, co Leo Beenhakker i Artur Boruc wyczyniali ostatnio, naszej kadry nie skonsolidowało

Za chwilę ważne mecze eliminacyjne do mistrzostw świata w piłce nożnej w 2010 r. w RPA. 28 marca w Belfaście zagramy z Irlandią Północną, 1 kwietnia w Kielcach z San Marino. Tymczasem magia litery B ściągnęła ostatnio na polską reprezentację piłkarską sporo nieszczęść. Fatum zaczęło działać w październiku w Bratysławie, gdzie biało-czerwoni po błędach własnych i swego trenera zwycięstwo 1:0 nad Słowacją stracili w mig na rzecz porażki 1:2. I zamiast spokojnie prowadzić w tabeli swej grupy eliminacji mistrzostw świata 2010, oglądają plecy Słowaków, kotłując się w stawce pościgowej z Czechami, Słoweńcami oraz mającymi o jeden mecz więcej Irlandczykami z Ulsteru.
Istotnymi postaciami każdej drużyny są trener i bramkarz. Powinni dawać poczucie pewności i stabilizacji. Jednak to, co dwaj panowie B. – Leo Beenhakker i Artur Boruc – wyczyniali od meczu w Bratysławie przez całą zimę, naszej kadry raczej nie skonsolidowało.

B jak Beenhakker

Od ściany do ściany – tak można skomentować postawę holenderskiego selekcjonera reprezentacji Polski w ostatnich miesiącach. Kaprysy, zachowania z pogranicza histerii, lekceważenie niemal wszystkich i wszystkiego. Aż dziw, że w tym czasie udało się kadrowiczom odbyć dwa zgrupowania i rozegrać cztery mecze międzypaństwowe.
Szczególnie interesujący i cenny był zwycięski 3:2 z Irlandią w Dublinie. Ta lokalizacja pozwoliła w pewnym stopniu zapoznać się z warunkami, jakie nasi piłkarze niebawem napotkają w Irlandii Północnej. Podobny jest także styl drużyn z obu części tej wyspy. Poza tym było mnóstwo emocji. Podobnie jak w Bratysławie, Beenhakker zagubił się w ostatnich minutach. Niefortunne zmiany i brak panowania nad zespołem sprawiły, że nasza wygrana wisiała na włosku. Ale… jeśli podczas każdej niemal obserwacji meczowej opuszcza się trybuny na długo przed końcem, to się nie umie tych końcówek rozgrywać.
W grudniu pan Leo z podopiecznymi bawił na zgrupowaniu w Turcji. Urozmaiceniem stał się mecz Polska-Serbia 1:0, przy czym z obu stron wystąpiły drugie, o ile nie trzecie składy. Ponieważ była to ekipa jeszcze mało medialna, selekcjoner zadbał o dodatkowe atrakcje. W jednym z wywiadów nie zostawił suchej nitki na swym rówieśniku i zarazem przełożonym, wiceprezesie PZPN, Antonim Piechniczku.
Jeśli zważyć, że Piechniczek z reprezentacją Polski dwukrotnie awansował do mistrzostw świata, raz zdobywając w nich medal, a Beenhakker z dziesięciu meczów mistrzostw świata bądź Europy nie wygrał ani jednego – to sformułowanie: „Pan Piechniczek jest dla mnie nikim” oznacza kumulację chamstwa i obrazy dla polskich kibiców.
Kiedy temat konfliktu z Piechniczkiem powoli cichł, Beenhakker – zgodnie z maksymą „przedstawienie musi trwać” – rozpoczął „akcję Feyenoord”. To klub z Rotterdamu, ukochany przez pana Leo. By przygotować sobie grunt i ewentualną odskocznię, najpierw nakłonił swego asystenta, Rafała Ulatowskiego, do podjęcia pracy w klubie, konkretnie w GKS Bełchatów. Kiedy parę miesięcy wcześniej Ulatowski z obowiązkami przy kadrze chciał łączyć etat w Zagłębiu Lubin, usłyszał od bossa, że nie da się tańczyć na dwóch weselach.
Teraz się dało, bo właśnie sam Beenhakker zapragnął tak tańczyć na wypadek rozstania się z posadą w Polsce. I zaczęło się mylenie tropów. W Rotterdamie wcielał się w rolę doradcy, konsultanta, organizował konferencje, a z trudem przez szefa PZPN, Grzegorza Latę, przywoływany do porządku wyjaśniał, że to nieprawda, a zresztą on w wolnym czasie może robić, co chce.
Nad pojęciem „czas wolny selekcjonera” rozpoczęła się niemal publiczna debata, a przecież w miarę zbliżania się meczów o punkty z Irlandią Północną i San Marino o wolnym nie mogło być mowy. Jednocześnie obie zainteresowane strony poczęły baczniej przyglądać się kontraktowi selekcjonera, by przy ewentualnym zerwaniu czy rozwiązaniu jak najmniej stracić (PZPN) lub jak najwięcej zyskać (Beenhakker).
W takiej to atmosferze kadra narodowa w lutym wyjechała na obóz do Portugalii. Dublerzy zremisowali 1:1 z Litwinami, potem pierwszy garnitur wygrał 1:0 z zespołem Walii. Przy okazji Beenhakker żalił się, że te konflikty źle wpływają na jego podopiecznych, jakby zapomniał, że to przecież on rozpętał te wszystkie burze.
Dlatego, jakkolwiek słabi byliby rywale z Irlandii Północnej i San Marino, na 28 marca i 1 kwietnia czekamy z niepokojem.

B jak Boruc

Tym bardziej że od pewnego czasu kruszy się nam opoka na lata, jak mieliśmy prawo jeszcze podczas Euro 2008 myśleć o bramkarzu Arturze Borucu.
Wyrazisty, elokwentny, mający swoje zdanie. Kreatywny, komunikatywny, inteligentny, a przy tym świetny piłkarz, cieszący się w Polsce i Szkocji, gdzie gra w Celticu Glasgow, ogromną popularnością. Tam jednak istnieje linia podziału. Katolicy, czyli fani Celticu, go kochają, a protestanci, związani z odwieczną konkurencją, obozem Glasgow Rangers, nie znoszą.
Tymczasem Boruc raz po raz na derbowe mecze tych drużyn wymyśla rozmaite prowokacje, zanadto akcentując swą orientację religijną. Toteż przez zwolenników Celticu został nazwany „świętym bramkarzem”, za to przez tych spod znaku Rangersów…
Całkiem niedawno, po zwycięstwie Celtów nad Rangersami w finale Pucharu Ligi Szkockiej, do zajmowanej przez Boruca rezydencji nocą przedostali się osobnicy najprawdopodobniej związani z wrogim obozem i wrzucili przez okno, wybijając szyby, dwa ciężkie przedmioty, przypominające cegły. Czyniąc szkody, przy drugim ataku poważnie zakłócając spokój domowników i ich gości.
Wcześniej Boruc zaczął, niekoniecznie in plus, wyróżniać się w znacznie bardziej przyziemnych sytuacjach. Stał się skandalistą, dla którego w zasadzie każdy dzień bez rozgłosu, bez jakiejś bulwersującej historyjki to dzień stracony. A to nagłośnienie rozwodu z żoną Katarzyną i gorącego romansu z gorącą Sarą Mannei, matką trzylatki. A to konflikt i bójka z kolegą z zespołu, Aidenem McGeadym…
W sierpniu podczas wyjazdu z kadrą na mecz do Lwowa uczestniczył w mocno zakrapianej libacji, za co został na jakiś czas odsunięty przez Beenhakkera. Wkrótce po powrocie popełnił błąd, od którego zaczęła się nasza przegrana ze Słowacją.
W perspektywie meczu Irlandia Północna-Polska robi się niebezpiecznie. Zasygnalizowane podziały religijne w Glasgow mają odniesienia na irlandzkiej wyspie. Republika Irlandii, czyli Eire, to społeczność na ogół związana z katolicyzmem, kibicująca Celticowi. Natomiast Irlandia Północna, Ulster, to protestanci, jeśli interesujący się futbolem, to fani Rangersów. Czyli negatywnie nastawieni do Boruca.
Dlatego jeszcze na długo przed opisanym incydentem po Pucharze Ligi podkreślano, że w Belfaście Boruc powinien mieć specjalną ochronę. A to wszystko na pewno nie sprzyja koncentracji, budowaniu u biało-czerwonych korzystnej atmosfery przedmeczowej.

B jak Brożek i Błaszczykowski

Jakby tego było mało, poważnej kontuzji więzadeł doznał pierwszy ostatnio u Beenhakkera napastnik – Paweł Brożek z Wisły Kraków, król strzelców poprzedniego sezonu ekstraklasy, wydawało się, że i teraz zdecydowany kandydat do snajperskiej korony. Kuracja potrwa parę tygodni albo i parę miesięcy, wyjazd Brożka do Belfastu absolutnie nie wchodzi w rachubę.
Brożek rok 2008 zamykał jako polski piłkarz nr 2, za najlepszego uchodził Jakub Błaszczykowski. Żadna jednak z niego ostatnio pociecha, ponieważ dolegliwość z sylwestrowego turnieju w Trójmieście sprawiła, że skrzydłowy Borussii Dortmund do połowy marca nie zagrał żadnego meczu o stawkę. Dopiero wraca do pełnych obciążeń treningowych. Dostał powołanie na mecze w Belfaście i Kielcach, ale jego forma stanowi wielką niewiadomą.
Mając to na uwadze, Beenhakker powołał niezbyt przez siebie docenianego Ireneusza Jelenia z AJ Auxerre. Jeleń to alternatywa dla Błaszczykowskiego, ale po wypadnięciu Brożka może być brany pod uwagę również jako środkowy napastnik.
Groźnego urazu więzadeł nabawił się też Łukasz Garguła z GKS Bełchatów. Miał on odgrywać na boisku rolę głównego dyspozytora, ale przynajmniej przez resztę pierwszego półrocza 2009 r. musi się kurować. Zatem w linii pomocy najważniejsza jest obecnie kwestia, czy Rafał Murawski z Lecha Poznań i Roger Guerreiro z Legii Warszawa potrafią udźwignąć rolę liderów.

B jak Belfast

W stolicy Irlandii Północnej czeka na polskich piłkarzy i kibiców Windsor Park. Jest tam 20 tys. miejsc, 28 marca powinien zostać w całości zajęty. Będzie gorąco. O nastrojach wśród sympatyków ekipy gospodarzy już wspominałem, przeciwstawi się im liczna rzesza Polaków – tych z kraju, ale też z Anglii, Szkocji i oczywiście z Irlandii.
Windsor to arena ostatnio szczęśliwa dla biało-czerwonych, gdyż na niej we wrześniu 2004 r. od zwycięstwa 3:0 zaczęli udane eliminacje mistrzostw świata 2006. Z boiska tamten mecz pamiętają Jacek Krzynówek, Mariusz Lewandowski i Michał Żewłakow, a z ławki rezerwowych – Artur Boruc. To już jakiś istotny kapitał doświadczenia.
Leo Beenhakker wie, że boisko w Belfaście to bardziej… kartoflisko niżeli równiutka nawierzchnia. Dlatego nasza strategia, dopracowywana na zgrupowaniu we Wronkach, zakłada intensywniejszą niż zazwyczaj grę w powietrzu, kosztem akcji prowadzonych po ziemi. Dlatego dodatkowe powołanie otrzymał rosły i skoczny napastnik Łukasz Sosin z cypryjskiego Anorthosisu Famagusta Larnaka.
Murawa murawą, kibice ekipy gospodarzy tacy, a nie inni. Z drugiej strony: tamto 3:0 z roku 2004 i niemal kompletnie anonimowy skład drużyny Nigela Worthingtona. To wszystko jednak nieważne. W Belfaście, szczególnie wobec bratysławskiej wpadki, trzeba po prostu wygrać.
Tak jak cztery dni później z San Marino w Kielcach. Ten zespół to już absolutny kopciuszek (w lutym u siebie doznał porażki 0:3 z… Irlandią Północną), przegrał z naszym wszystkie pięć meczów, przy bramkowym bilansie 0:13, ale… Za pierwszym razem, wiosną 1993 r. w Łodzi, o polskim zwycięstwie 1:0 zadecydowała dopiero ręka Jana Furtoka. Ostatnią potyczkę, jesienią 2008 r. w Serravalle, wygraliśmy tylko 2:0, a lepiej nie myśleć, co by się działo, gdyby Łukasz Fabiański nie obronił karnego…
Tak czy inaczej, sześć punktów jest niezbędnych, by biało-czerwoni pozostali w wyścigu o start w mistrzostwach świata RPA 2010. Sześć punktów dla Polski, a nie na zasadzie jakiegoś tam ultimatum dla Leo Beenhakkera.

Wydanie: 12/2009, 2009

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy