Przez dworzec PKS Stadion przeciska się różnojęzyczny tłum szukających w stolicy pracy, a także złodziei, i gangsterów z bronią w kieszeni Wczesny świt. Kilkanaście kobiet i mężczyzna z wielkimi torbami na zgarbionych plecach pojawiają się w tunelu, łączącym perony stacji PKP Warszawa Stadion z położonym niżej dworcem PKS. Nie widać ich twarzy, tylko te kraciaste bagaże. Gdy kobiety są już w zupełnym mroku, od czarnych ścian odrywają się rosłe sylwetki. W całkowitym milczeniu przewodnik wyjmuje z torebki na piersiach zwitek banknotów. Słychać czyjeś zduszone łkanie. Napastnicy nawet nie liczą haraczu, znów przyklejają się do ściany. W jasnym otworze zaśmieconego tunelu pojawia się kolejna grupa przygiętych do ziemi ludzi… Tego samego dnia, kilka metrów dalej. Jest późne popołudnie. Stłoczona kolejka do autobusu z tablicą Warszawa-Międzyrzec Podlaski. Prawie wszyscy pasażerowie z bagażami. – Człowieku, wstaw to do schowka – irytuje się kierowca, gdy kolejny pasażer, popychając kolanami swe torby, tarasuje przejście. Ale młody człowiek z tatuażem na ramieniu (smok owija ogonem nagą kobietę) obstaje przy swoim. Z żadnego bagażnika nie będzie korzystał. – Ja do Kałuszyna, kuda mienia tam sumki iskat – odkrzykuje. Mimo otwartych okien wszyscy w autobusie spływają potem. – Jak tylko ruszymy, będzie wiaterek – uspokaja dwoje dzieci jękliwy kobiecy głos. Nie widać twarzy pasażerki, bo trzyma przed sobą co najmniej setkę sztucznych chryzantem. Ruszamy. Na zapchanym autobusami placu wóz podskakuje, bo koła wpadają w dziury na pół opony. Przy kolejnym gwałtownym hamowaniu z półek spadają plastikowe torby tego z tatuażem; sypią się z nich wideokasety. Przeciąg poruszył zaduch w autobusie dopiero na Zielenieckiej. Ludzie ożywili się, pozdejmowali z siebie, co się dało, także buty. Powietrze znów zgęstniało. Wjechaliśmy na wyasfaltowaną drogę E-8, która poprowadzi nas aż do Międzyrzeca. Chrapanie z tylnego siedzenia zmiksowane z monotonnym brzęczeniem z głośnika usypia cały autobus. Budzi mnie trzaśnięcie drzwi na przystanku, głośna rozmowa kierowcy z kimś, kto stoi po drugiej stronie szosy. – Gdzie jesteśmy? – zrywam się. Młoda kobieta, która siedzi obok, odzywa się, nie podnosząc powiek: – W Broszkowie. Patrzę na mapę – połowa drogi do Międzyrzeca. Sami znajomi Dziewczyna też już chyba swoje odespała. Przeciąga się, sprawdza w lusterku, czy nie rozmazał się jej tusz na rzęsach. – Przepraszam – mówi do mnie – czy może pani wstać, gdzieś mi się zawieruszył klapek z nogi. Znajduje go koło kabiny kierowcy; pewnie poleciał po podłodze, gdy gwałtownie hamowaliśmy przed wyjeżdżającą z polnej drogi furą pełną siana. Pełzanie na czworakach po autobusie obudziło ją na dobre. – Pani daleko jedzie? – zagaduje mnie. Odpowiadam, że do Międzyrzeca. – Do rodziny? – domyśla się. Kiwam potakująco głową, choć to nieprawda. – Pani mieszka w Warszawie? Jej westchnienie, gdy nie zaprzeczam. Teraz ja zagaduję: skąd wiedziała, że stanęliśmy w Broszkowie, przecież miała zamknięte oczy? Jej śmiech. Jak ma nie wiedzieć, skoro już czwarty rok co drugą sobotę jeździ tą trasą. Z tymi samymi ludźmi. Poznaje ich po głosie. O, na przykład ta kobieta z chryzantemami, co sobotę wybiera się spod Siedlec na warszawski Stadion, aby kupić sztuczne kwiaty do wieńców. Jedlinę przyniesie z lasu, trochę drutu i ma na sztuce osiem złotych. Wie, ponieważ jej matka też tak kiedyś dorabiała. Od słowa do słowa, drobna blondynka z fotela koło mnie opowiada swoje życie. Na stałe mieszka w Krzewicy, prawie dziewięć kilometrów od Międzyrzeca. Mają cztery morgi, ale bez konia. Ona najstarsza, są jeszcze bliźniacy, 12-letni. Ojciec do 1997 roku pracował w spółdzielni okuć budowlanych w Międzyrzecu, zwolnili go przy pierwszej redukcji, bo niby miał się z czego utrzymać. Matka przy gospodarstwie dorabiała tymi wieńcami. Ona ma na imię Monika, skończyła technikum ekonomiczne. Odebrała świadectwo z czerwonym paskiem i dowiedziała się, że ani w Siedlcach (mówi, zwyczajem miejscowych, „Sielcach”), ani w Międzyrzecu i Białej Podlaskiej nie ma dla niej pracy. Żadnej. Przez rok była na zasiłku, wiosną załapała się na roboty publiczne przy sadzeniu kwiatów na rondzie, dzięki czemu znów odzyskała zasiłek. – Fiksowałam – zwierza
Tagi:
Helena Kowalik









