05/2006

Powrót na stronę główną
This category can only be viewed by members.
Kultura

Erotyka na wesoło

Brytyjskie pismo literackie nagrodziło najgorzej opisane sceny erotyczne. Wśród nominowanych są Gabriel Garcia Marquez, John Updike i Salman Rushdi Polski pejzaż nagród literackich jest nudnawy. Nic, tylko nagradzamy to, co najlepsze. A tymczasem można ciekawiej. Ktoś policzył, że angielski autor ma szansę startować do prawie 300 wyróżnień. W tym do nagrody, której wszyscy boją się najbardziej. Przyznawanej przez przyciągające najlepsze pióra, słynne londyńskie pismo literackie „Literary Review”, nagrody za najgorsze sceny erotyczne w literaturze współczesnej (Bad Sex in Fiction Award). Prysznic i ironia Wręczanie tego nietypowego trofeum 13 lat temu zapoczątkował nieżyjący już naczelny miesięcznika, Auberon Waugh. Czyżby zimnokrwisty, zarozumiały Anglik chciał pofolgować stereotypowej niechęci do okazywania emocji i napiętnować zbyt śmiałe sceny erotyczne? Zarzut raczej chybiony. Pomysłodawczynią była importowana z Nowego Jorku krytyczka, Rhoda Koenig, która twierdziła, że chodzi tu o poczucie estetyki, a nie troskę o moralność. Chodzi o to, żeby „napiętnować prostackie, wulgarne, często niechlujne wykorzystanie zbędnych fragmentów opisów seksu we współczesnej powieści. I zniechęcić do ich pisania”. Wiadomo, śmiech to broń potężna. Triumfatora ubiegłorocznej edycji poznaliśmy 1 grudnia. Został nim Giles Coren, do niedawna brytyjski krytyk kulinarny, w ubiegłym roku

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony

Wieloryb w Londynie

Kaczkonosy wieloryb zabłąkał się z Atlantyku na Bałtyk, a stąd wpłynął do ujścia Tamizy i wydostał się na powierzchnię sześćdziesiąt kilometrów dalej, pośrodku Londynu. Zacni Anglicy mordowali się z nim przez wiele godzin, usiłując uratować mu życie. Podłożyli mu pod tułów nadmuchiwane pontony i wciągnęli go dźwigiem na pokład barki, ażeby wypłynąć z nim na pełne morze i tam go wypuścić. Zmaganiom tym asystowało kilku weterynarzy i biologów, specjalistów od wielorybów, ja zaś przez bite dwie godziny obserwowałem ich trudy, które się skończyły niestety śmiercią nieszczęsnego ssaka. Jedni eksperci twierdzili, że był to zbyt wielki stres dla zdezorientowanego stworzenia, drudzy zaś, że już wpływając do Tamizy, był chory. Widowisko to przyciągnęło na wybrzeża i mosty rzeki nieprzebrane tłumy londyńczyków, mnie zaś, jakkolwiek zaabsorbowanego tą walką o ocalenie wieloryba, wielce pomogło: chociaż na chwilę całkowicie zapomniałem o istnieniu braci Kaczyńskich, o panach Dornie, Lepperze przebywającym w Chinach, Giertychu i wszystkich innych politykach, którym przyszło obecnie zasiadać w polskich rządach. Aczkolwiek zatem źle zakończyła się epopeja kaczkonosego wieloryba, dodajmy zresztą, nie największego okazu, ponieważ miał tylko sześć metrów długości i tyleż ton ważył, niemniej jednak przyniosła mi znaczną ulgę, a nawet ukojenie, wywołane usunięciem z pamięci,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Sprężyna terroru

Terroryści są siłą napędową kina sensacyjnego. Udowadnia to nie tylko najnowszy film Spielberga – „Monachium” Film „Monachium” Stevena Spielberga o pościgu agentów wysłanych przez Mossad za sprawcami ataku terrorystycznego na izraelskich sportowców, podczas olimpiady w 1972 r., wywołał kontrowersje. I to zarówno po stronie żydowskiej, jak i palestyńskiej. Problem w tym, że reżyser zrównał niejako racje obu nacji – współczuje Palestyńczykom, pokazując przy tym wątpliwości izraelskich agentów w słuszność ich misji i cenę, jaką płacą za rozpętanie spirali zabijania. Pokazuje, że zemsta do niczego nie prowadzi, a na zwalczanie terroryzmu przemocą odpowiedzią też będzie przemoc. Film potwierdza jeszcze jedno: terrorysta jest główną sprężyną współczesnego widowiska sensacyjnego. Terrorysta chciwiec (liczne „Szklane pułapki”), terrorysta lewak (niedawne „Witaj, nocy”), terrorysta globalny awanturnik („Suma wszystkich strachów”). Tę listę co sezon można wydłużać o nowe tytuły. Hitlerowcy na tropach atomu Prehistoria wiedzie w lata 40., kiedy to terroryzm przyjmował postać polowania na materiały rozszczepialne i samą bombę atomową. Taką bombę tropią byli hitlerowcy – nie udało się rzucić Zachodu na kolana za pomocą V-1, to teraz próbują przy użyciu atomówki. W „Domu przy 92 ulicy” (1945) głęboko zakonspirowany agent FBI wyprowadza w pole

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Pytanie Tygodnia

Czy oświadczenia majątkowe sędziów i prokuratorów powinny być, zgodnie ze stanowiskiem NIK, jawne?

PRO Dariusz Zielecki, wicedyrektor departamentu administracji publicznej NIK Tak. Najwyższa Izba Kontroli sporządziła wniosek, aby przepisy prawa o ochronie informacji zawartej w oświadczeniach majątkowych były jednakowe dla wszystkich podmiotów, tj. dla posłów, senatorów, radnych ale także sędziów i prokuratorów. Na razie sędziowie i prokuratorzy korzystają z klauzuli pozwalającej utajnić ich oświadczenia, co oznacza nierówność w traktowaniu. Innym aspektem tej sprawy jest odmowa dostępu do oświadczeń majątkowych kontrolerom NIK. Z informacji Ministerstwa Sprawiedliwości wynika, że resort jest także za jawnością oświadczeń majątkowych sędziów i prokuratorów. KONTRA Piotr Górecki, wiceprzewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa Nie. Prawo nie przewiduje jawności oświadczeń majątkowych sędziów. To jest grupa zawodowa wymagająca ochrony, gdyż prowadzi nierzadko sprawy np. dotyczące przestępczości zorganizowanej, więc ujawnianie danych o majątku może być niebezpieczne dla nich i ich rodzin. Każdy sędzia poza formularzem podatkowym PIT składa do urzędu skarbowego także szczegółowe oświadczenie majątkowe, którego kopię wręcza się przewodniczącemu sądu apelacyjnego. Natomiast NIK nie ma uprawnień do kontroli sędziów. Do tej pory takie stanowisko popierał również resort sprawiedliwości.  

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Szpiegowskie gry w Moskwie

Ujawnienie brytyjskiej siatki wywiadowczej zaostrzyło stosunki Rosji z Wielką Brytanią Osobliwy skandal wybuchł w rosyjskiej stolicy. Federalna Służba Bezpieczeństwa oskarżyła brytyjskich dyplomatów o szpiegostwo. Podobno pechowi wywiadowcy w służbie królowej korzystali z elektronicznej „martwej skrzynki”, umieszczonej w spreparowanym kamieniu. Cała sprawa, jakby wzięta z filmów o Jamesie Bondzie, ma elementy farsy. „Pod kamieniami w moskiewskich parkach drzemią inteligentne formy życia”, zadrwił szacowny londyński „The Times”. Ale „Komsomolskaja Prawda” ostrzegła, że rozdźwięk, do którego doszło z tego powodu między Wielką Brytanią a Rosją, „wcale nie jest śmieszny”. 22 stycznia wieczorem państwowa telewizja Rossija wyemitowała niezbyt wyraźny film, pokazujący osobników z plecakami i w wełnianych kapeluszach, nakręcony ukrytą kamerą. Młodzi mężczyźni najwyraźniej interesują się niepozornym szarobrązowym kamieniem, szerokim na jakieś 30 cm. Jeden ze sfilmowanych wchodzi w zarośla, by dobrać się do tajemniczego kamyka. Inny pozornie nonszalancko kopie kamień, ale tak naprawdę zamierza zajrzeć do środka. Przedstawiciele Federalnej Służby Bezpieczeństwa, następczyni osławionej KGB, wyjaśnili, iż zagadkowymi dżentelmenami są Marc Doe, drugi sekretarz w sekcji politycznej ambasady Zjednoczonego Królestwa, Paul Crompton, trzeci sekretarz, oraz Christopher Pirt i Andrew Fleming, pracownicy ambasady bez statusu dyplomatycznego. Kamień zaś to w rzeczywistości supernowoczesna

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Książki

Jak zarobić duże pieniądze

Tadeusz Zakrzewski był przez 25 lat aktywnym reporterem telewizyjnym. Znajdował się w centrum wydarzeń. Realizował filmy o Lechu Wałęsie, Wojciechu Jaruzelskim i Janie Pawle II, jest też autorem książek sensacyjnych. Książkę „Mercedesem na listę „Wprost”” autor poświęca najlepszemu polskiemu rajdowcowi, Sobiesławowi Zasadzie. Opisuje jednak nie jego sukcesy sportowe, lecz drogę do wielkich pieniędzy, zmagania z peerelowskimi przepisami i rozkwit talentu sportowca-biznesmena w III RP, kiedy uruchamia Generalne Przedstawicielstwo Mercedes-Benz w Polsce. Tadeusz Zakrzewski był pracownikiem tegoż przedstawicielstwa. Opisuje drogę, jaką przeszedł z telewizji do wielkich interesów, pokazuje odwrotną stronę krwawego kapitalizmu. Ujawnia stosunki wśród ludzi bez skrupułów, oszukujących każdego, kogo się da. ELŻ Tadeusz Zakrzewski, Mercedesem na listę „Wprost”, Książka i Wiedza, Warszawa 2005  

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wywiady

Dostaniemy w tyłek

Każdy naród ma swoją głupotę. W Polsce panuje głupota wściekła, nienawistna Andrzej Czeczot – Sześć lat temu wrócił pan na stałe do Polski. Dobrze się pan tu czuje? – Nie narzekam, choć ostatnio moje samopoczucie nieco się pogorszyło. – Dlaczego? – Ze względu na sytuację, jaka wytworzyła się po ostatnich wyborach. Perspektywy są marne, a przecież to dopiero początek. – Początek czego? – Tego, co już było. Mam bowiem uczucie swoistego déja vu. Urodziłem się w 1933 r. Wówczas pewien pan miał pomysł na urządzenie świata, stał na czele partii, która miała słuszność, i wywołał wojnę. Po niej wpadliśmy w łapy innego pana, który też miał pomysł na urządzenie świata i też jedna partia miała słuszność. No i teraz znów, po krótkiej przerwie, jest pan, i to w dwóch osobach, który ma pomysł, jak urządzić Polskę. – I myśli pan, że jak to się skończy? – No, tamci panowie bardzo źle jednak skończyli. Wszystko zależy od tego, jak długo to, co jest, będzie trwało. Ale może nie będzie aż tak źle, bo historia wprawdzie lubi się powtarzać, ale często jako parodia przeszłości. – Dlaczego więc ludzie, po 16 latach tak zwanej wolności, wybierają sobie teraz takiego pana

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Książki

Naczelnika gra o harcerstwo

Ryszard Pacławski przez niemal dziesięć lat, od grudnia 1990 r. do listopada 2000 r., był naczelnikiem Związku Harcerstwa Polskiego. Był to czas niezwykły i dla Polski, w której zachodziło wiele gwałtownych przemian społecznych, i dla harcerstwa, które do tej nowej rzeczywistości musiało się dostosować, znaleźć formułę obecności w życiu społecznym i obywatelskim. Było to tym trudniejsze, że ruch harcerski wchodził w III Rzeczpospolitą podzielony, targany ostrymi sporami o przeszłość i o to, która z organizacji jest autentycznym harcerstwem. ZHP był co prawda organizacją największą, ale zarzucano mu, że nie ma prawa do przedwojennych tradycji, gdyż powstał dopiero w 1956 r. Na fali odnowy przypinano mu łatkę postkomuny, dyskredytując pracę wszystkich instruktorów. Trzeba było wiele wysiłku, zdolności przekonywania i zjednywania ludzi, aby z jednej strony, związek głęboko zreformować, tak aby odpowiadał na potrzeby dzieci i młodzieży w XXI w., a z drugiej, by potwierdzić jego znaczenie w życiu społecznym kraju i obronić przed zakusami odnowicieli, chętnych często do przejęcia majątku. Ówczesnemu naczelnikowi ZHP udało się znacznie więcej. W 1996 r. doprowadził do powrotu ZHP do światowych organizacji ruchu skautowego, co było swoistym uzupełnieniem akcesji Polski do Unii Europejskiej. Związek uznany został przez międzynarodowe organizacje skautowe za jedynego przedstawiciela polskiego harcerstwa. Została stworzona strategia działania ZHP

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Media

Niepokorni na fali

Antyradio udowadnia, że współczesna rozgłośnia nie musi być szafą grającą „Nie rozumiesz, nie słuchaj”. Co się za tym kryje? Kontrowersyjne audycje, bezkompromisowe spojrzenie na rzeczywistość i wreszcie znakomita muzyka. Takie jest Antyradio – rozgłośnia, która podbija Warszawę, gdzie nadaje na częstotliwości 94 FM, aglomerację śląską (106,4 FM), a w internecie ma fanów w całej Polsce. Antyradio jest ewenementem na krajowym rynku radiowym. Kiedy większość rozgłośni przypomina szafy grające, lansuje modę na „złote” i „czułe” granie, Antyradio poszło pod prąd. Na przekór specom od analizy rynku i badaniom marketingowym. Z pozoru zastosowano prostą metodę. Zamiast grzecznych prezenterów – kontrowersyjne osobowości antenowe. W miejsce dużych bloków muzycznych – audycje autorskie. Zamiast popu – odkurzony z płyt winylowych stary dobry rock’and’roll, punk, grunge i hardcore. Zamiast plastikowej Shakiry i Enrique Iglesiasa – Led Zeppelin, Apteka, The Doors, Dezerter, Sex Pistols… Do tego okraszona polityczną niepoprawnością satyra na współczesną polską rzeczywistość w iście montypythonowskim wydaniu. Na początku cały ten wybuchowy zestaw odpowiednio poukładano i zareklamowano. A potem czekano, czy chwyci. Chwyciło. Nas to kręci Antyradio powstało w 2002 r. w Warszawie jako Radio 94. W założeniu miało być stacją dla prawdziwych mężczyzn.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony

„Myśmy wszystko zapomnieli…”

Największym wzięciem cieszą się u nas zdania głupie. Trudniej jest natomiast zdaniom mądrym, wymagającym namysłu. Dlatego cieszę się, że artykuł prof. Barbary Skargi „Inteligencja zamilkła” („GW” 14-15.01.br.) spotkał się jednak z jakim takim odzewem, mimo że jest mądry. Pani profesor zastanawia się w nim nad tym, dlaczego teraz, kiedy polityka polska weszła w niebezpieczny zakręt, a dookoła wyłażą upiory przeszłości – prowincjonalizm, ksenofobia, antysemityzm, szowinizm, ekscesy katofaszyzmu – inteligencja polska, a więc warstwa ludzi wykształconych, kulturalnych, o szerszych horyzontach myślowych, siedzi oniemiała, bojąc się zabrać głos. Na koniec zaś prof. Skarga dochodzi do smutnego wniosku, że być może w nowym systemie nie tylko politycznym, ale i gospodarczym, opartym na władzy pieniądza, „dla inteligencji nie ma już miejsca”, a odrodzi się ona – albo nie – w przyszłych pokoleniach. Przeżyłem już kilkanaście burzliwych dyskusji o inteligencji polskiej, poczynając od tych z końca lat 40., które wzniecał prof. Chałasiński, i wiele z nich prowadziło do wniosku, że „inteligencja się skończyła”. Przypomina to podobne dyskusje o „końcu powieści”, na które Kazimierz Brandys odpowiedział wreszcie jakiemuś polemiście, że „kiedy powieść się skończy, to proszę do mnie zadzwonić”. Nie będę na tym miejscu powtarzał chlubnych kart inteligencji polskiej,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.