24/2016

Powrót na stronę główną
This category can only be viewed by members.
Spis treści

Spis treści nr 24/2016

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Pytanie Tygodnia

Dlaczego latem w Polsce tak często dochodzi do utonięć?

Sławomir Gicewicz, prezes WOPR Gdy funkcjonowała obowiązkowa nauka pływania w szkole podstawowej, część dzieci nauczyła się pływać, a część nauczyła się pokory i szacunku do wody. Te umiejętności i postawa pozostają na całe życie i nawet w sytuacjach ekstremalnych zadziałają odruchy utrzymania się na powierzchni (lub obawa przed wejściem do wody). Kolejnym etapem tej nauki było zdobycie karty pływackiej, niezbędnej do pływania w wodach otwartych i wypożyczenia kajaka. Umiejętność przepłynięcia 200 m, nurkowania i skoku ze słupka to czynności, których większość młodych Polaków dzisiaj nie potrafi. Dlaczego? Ponieważ pokolenie, które nie miało obowiązkowej nauki pływania i szacunku do wody, nie przekazuje tych wartości swoim dzieciom. No i karta pływacka nie jest niezbędna – więc po co się męczyć. Dlatego są utonięcia. St. bryg. Paweł Frątczak, Państwowa Straż Pożarna Ludzie przeceniają swoje umiejętności. Wychodzą z założenia, że są świetnymi pływakami i w każdych warunkach dadzą radę. Dotyczy to również żeglarzy i surferów ignorujących warunki pogodowe. Ciągle część osób wchodzi do wody po alkoholu. Nie da się tego nazwać inaczej jak głupotą. Ponadto zbyt rzadko potrafimy się dostosować do pewnych reguł, które obowiązują na plażach. Na przykład do tej, że na plaży niestrzeżonej powinniśmy się tylko opalać. Zapominamy również o tym, że rzeki

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Kto jest panem, a kto chamem w XXI wieku

Relacje feudalne występują w całej administracji, szkolnictwie wyższym i służbie zdrowia oraz w 80% firm prywatnych Pan, cham, chłop pańszczyźniany, szlachta, folwark to pojęcia z innej epoki. Ich echo można jednak usłyszeć podczas dyskusji na temat relacji społecznych w dzisiejszej Polsce. Kto jest dzisiaj panem, a kto chamem? Prof. Andrzej Leder, autor książki „Prześniona rewolucja”, podczas dyskusji na temat pańszczyzny zwrócił uwagę na fakt, że pojęcie relacji folwarcznych należy traktować metaforycznie. Należy pamiętać, że cechy takich relacji, a więc ich hierarchiczność i nierówność, występują np. w świecie korporacji, ale także w instytucjach publicznych. Jako przykład podał służbę zdrowia i pacjentów, szkoły i uczniów czy stosunki panujące wewnątrz rodziny. W kontaktach z instytucjami uczestniczymy w wytwarzaniu relacji opierających się na podległości i podporządkowaniu. Podobnych przykładów jest wiele, można do nich zaliczyć np. doktorantów, którzy bez wynagrodzenia przygotowują materiały dla promotorów. – Przez kilka lat promotor żerował na mojej pracy, pomagałam mu zbierać informacje, które on potem wykorzystywał do swoich tekstów i książek, nie usłyszałam nawet słowa dziękuję, nie wspominając o jakimkolwiek wynagrodzeniu – mówi Agnieszka i dodaje: – Podobny los spotkał moją koleżankę, jej promotor przywłaszczył sobie badania, których była autorką. Olga swojego psa leczyła w jednej

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Tomasz Jastrun

Fotografia z małpką

Siedziałem w kawiarni Flora w warszawskim ogrodzie botanicznym i kończyłem jeść ciastko, gdy nagle usłyszałem trzepot skrzydeł. Na talerzu usiadła sikorka, porwała resztkę ciastka i odfrunęła. Ciekawe, że doceniłem niezwykłość tej sceny dopiero po kilku dniach, kiedy naszą ulicą – trochę leśną, ale jednak warszawską – przeszła dzika świnia z pięciorgiem małych w paski. A pies sąsiadów niemal popadł w obłęd. Szalał za ogrodzeniem, a ona bez obaw chrząkała do niego. Ta locha z małymi pokazuje się w naszej okolicy już od dwóch tygodni. Uważa, że to jej teren, a my jesteśmy tu intruzami. To wszystko są jakieś koincydencje. I są takie dni, tygodnie, kiedy one się ujawniają. Koincydencja, czyli przypadek, zbieg okoliczności, zbieżność kilku zdarzeń, często nieoczekiwana i bez dostrzegalnej przyczyny. Oto na mojej stronie na Facebooku od kilku lat wisi piękne zdjęcie: bałtycka plaża, pleciony kosz, ja na kolanach mamy, nagi mały chłopczyk, obok na piasku siedzi mała, naga dziewczynka z małpką na brzuchu. Ta nagość i małpka ubrana w futro nadają czarno-białej fotografii niezwykły wdzięk. Ja jestem jak zwykle ogromnie zawstydzony całą sytuacją. Skąd małpka na bałtyckiej plaży? Nie wiem. I jakoś do tych koincydencji zaliczam fakt, że nagle dostaję na Facebooku wiadomość, że odnalazła się dziewczynka z fotografii. Wpadła przypadkiem

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Pracownik wiecznie tymczasowy

Większość agencji pracy tymczasowej zatrudnia na śmieciówkach. Aż 72% z nich łamie prawo – Kilka razy miałem nieprzyjemność pracować za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej. Dlatego wiem, że w nich jak w soczewce skupiają się wszystkie patologie polskiego rynku pracy – mówi Maciej Konieczny, członek zarządu krajowego partii Razem. – Tam wszystko jest nie tak, szczególnie przestrzeganie zasad BHP. Raz o mały włos nie zostałem zabity przez spadającą paletę z papierem toaletowym. Takich historii jest wiele, dlatego agencje i korzystające z ich usług firmy wzięła pod lupę Państwowa Inspekcja Pracy. W latach 2013-2015 skontrolowano 1209 podmiotów. Rezultaty nie pozostawiają złudzeń. 72% zbadanych agencji i 73% firm dopuściło się naruszenia przepisów. Zyski rosną Polski rynek pracy tymczasowej rozwija się ekspresowo. Już teraz jest trzecim pod względem wielkości w Europie. Wyprzedzają nas jedynie Wielka Brytania i Niemcy. Nie ma czemu się dziwić, w grę wchodzą niemałe pieniądze. Polskie Forum HR, organizacja zrzeszająca największe agencje zatrudnienia, szacuje, że nasz rynek pracy tymczasowej jest wart ok. 6,5 mld zł. Obecnie działa 6,5 tys. agencji zatrudnienia. W zeszłym roku z ich usług korzystało

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Rozbieranie celników

Niemcy przywracają funkcjonariuszy celnych, Francuzi dobierają 2 tys. celników, a w Polsce Służbę Celną się demontuje Izba Celna w Gdyni odprowadza co godzinę do budżetu państwa 1 mln zł. Podatki i cła pobierane przez Służbę Celną w całym kraju stanowią jedną trzecią dochodów budżetu państwa, czyli ok. 100 mld zł. To imponujący wynik, wziąwszy pod uwagę, że ta służba mundurowa ma jedynie 14,5 tys. funkcjonariuszy. Od skuteczności działania celników w dużej mierze zależy więc, na co państwo – czyli nas, obywateli – będzie stać. Nie powinno więc dziwić, że na pikietach celników pojawiają się transparenty: „Ministrze finansów, pozwól nam podnieść stopę życiową Polaków”. Pikiety są protestem przeciw rządowym planom zlikwidowania z dniem 31 grudnia tego roku Służby Celnej, której kompetencje przejęłaby Krajowa Administracja Skarbowa. Celnicy są temu przeciwni. Ale nikt ich nie pyta o zdanie. Dzielenie emeryturami Celnicy – jako służba mundurowa – nie mają prawa do strajku. Dlatego organizują pikiety. W maju byli w Warszawie. Licząca 2 tys. osób grupa reprezentowała wszystkie izby celne, działające tam związki zawodowe oraz osoby niezrzeszone. Druga – jeszcze liczniejsza – manifestacja odbyła się 8 czerwca.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Kukliński nie był sam

Szpiedzy w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego Amerykanie mieli w Polsce lepszych szpiegów niż Ryszard Kukliński. Zanim nastąpił stan wojenny, na Zachód uciekło co najmniej dwóch oficerów, którzy posiadali większą niż on, a na pewno użyteczniejszą dla USA wiedzę na temat polskich sił zbrojnych. To oni podali Amerykanom na tacy aktywa polskiego wywiadu wojskowego, stan polskiej armii i opisali wartość bojową Układu Warszawskiego. Dlaczego o nich jest cicho, a o Kuklińskim głośno? To jedna z większych tajemnic CIA… Nazwiska tej dwójki są znane. Jeden z nich, płk Włodzimierz Ostaszewicz, to sąsiad Kuklińskiego z ulicy Rajców na warszawskim Nowym Mieście. Obaj zajmowali sąsiadujące segmenty. Drugiego Kukliński mógł nie znać, ale za to on znał go doskonale. To kpt. Jerzy Sumiński, wieloletni oficer kontrwywiadu, komórki nadzorującej wywiad wojskowy. Ich sylwetki opisuje w swojej najnowszej książce „Kulisy stanu wojennego. 1981-1983” wydanej przez Bellonę gen. Franciszek Puchała. Ale nie tylko sylwetki – autor dokonuje również rzeczy z punktu widzenia wojskowego najważniejszej – analizuje, co mogli wiedzieć i co w związku z tym przekazali CIA. Sumiński: oczy i uszy partii Zacznijmy od kpt. Jerzego Sumińskiego, który zdezerterował w czerwcu 1981 r. Był nie byle kim, bo oficerem kontrwywiadu WSW, odpowiedzialnym za ochronę kontrwywiadowczą Zarządu

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Ludwik Stomma

Lekcja z bitwy pod Mątwami

350 lat temu, 13 lipca 1666 r., starły się pod Mąt­wami oddziały królewskie Jana Kazimierza, mającego za doradców hetmana polnego koronnego Jana Sobieskiego i hetmana polnego litewskiego Michała Kazimierza Paca, z rokoszanami Jerzego Sebastiana Lubomirskiego. Wrogie wojska oddzielały prócz samej, płytkiej tutaj Noteci, jej szerokie na ćwierć mili rozlewiska i przyrzeczne bagna. Wiódł przez nie bród w kierunku położonej na pagórkach wsi Tupadły. Zajeżdżony chłopskimi wozami był miejscami tak wąski, że mogli iść przy sobie co najwyżej czterej jeźdźcy, a i tak niektóre odcinki musieli przepływać. Wtedy to piechota skazana była na forsowanie wód „za ogony końskie uchwyciwszy”, co mieszało formacje i wywoływało zrozumiały bałagan. Mimo to Jan Kazimierz nakazał atak. Pierwsza przeprawiła się lekka jazda litewska, następnie ciągnący muszkieterów dragoni, potem wiarusi Czarnieckiego. Lubomirski, który chował dotąd swoich żołnierzy za pagórkami (dysponował tylko jazdą), odczekał, aż mniej więcej połowa królewskich znajdzie się na „jego” brzegu. Wówczas rzucił wszystkie swoje siły do wściekłej szarży z góry w dół. Impetu uderzenia królewscy, chociaż walczyli dzielnie, wytrzymać nie mogli. Jan Sobieski kazał trąbić na odwrót. Ale jednocześnie rycerze wojsk rządowych, chcąc pomóc swoim, tłumnie rzucili

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Muzycy na bruk

Ratujmy Gliwicki Teatr Muzyczny Choć „Księżniczka czardasza” kończy się happy endem, to kiedy 22 maja na scenie Gliwickiego Teatru Muzycznego opadła kurtyna, artyści płakali, a publiczność buczała i krzyczała: „Hańba!”. Bo było to ostatnie w tym sezonie przedstawienie operetkowe, a najpewniej ostatnie w historii Gliwic. Spektakle zaplanowane na czerwiec odwołano już wcześniej. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – w Gliwicach nie będzie już operetki, tak jak nie ma jej w Warszawie, we Wrocławiu i w wielu innych dużych miastach. Wymówienia otrzymała prawie cała orkiestra, także balet i chór. Zresztą i tak już im prawie nie płacono. Miasta nie stać na luksusy? Teatr muzyczny jest droższy od teatru bez tego przymiotnika, bo oprócz dyrektora i śpiewaków, musi zatrudniać chórzystów, tancerzy i orkiestrę. A w Gliwicach nie ma już klimatu do kulturalnego „rozpasania” finansowego. Są jeszcze pieniądze na sport, na budowę wielkiej hali, ale nie na śpiewy z orkiestrą. Argument, że na przedstawieniach był komplet widzów, nie przemawia do włodarzy miasta. Można jednak zapytać, dlaczego załoga teatru dopiero teraz się zorganizowała, wyszła na ulicę z transparentami, by zaśpiewać i zagrać za darmo dla przechodniów? Organizatorka protestu Monika Wrzos tłumaczy, że oszukał ich nowy dyrektor, który grał na zwłokę, przez kilka miesięcy nie spotykał się z zespołem ani nie uprzedził ludzi, co się kroi.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Moją potrzebę błyszczenia zaspokaja scena

Ta świadomość, że wygłaszasz ważny monolog, a 600 osób na widowni wstrzymuje oddech… Jolanta Fraszyńska – aktorka W wywiadach chętnie pani podkreśla, że pochodzi ze Śląska. Dlaczego to takie istotne? – Każdy z nas, niezależnie dokąd w życiu dojdzie, wyrusza z konkretnego miejsca. Trudno, żeby jego specyfika nie miała na nas wpływu. Kiedyś miałam potrzebę podkreślania na każdym kroku dumy ze śląskości. Teraz przestałam być nadgorliwa, ale wciąż uważam, że pochodzeniu zawdzięczam kilka cech charakteru, z których jestem naprawdę dumna. Na przykład? – Przede wszystkim szacunek do pracy. Natomiast w kontaktach międzyludzkich w moich stronach zawsze w cenie była bezpośredniość, szczerość i skromność. Przyznam z ręką na sercu, że nie spotkałam jeszcze aktora ze Śląska, któremu woda sodowa uderzyłaby do głowy. To pewnie kwestia przywiązania do tradycyjnych wartości wynoszonych przez nas z domu. Mam wrażenie, że na Śląsku hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” wciąż nie jest frazesem. Brzmi to bardzo patetycznie. – Ale te wszystkie wielkie słowa są u nas mocno zakotwiczone w codzienności. Nie trzeba podkreślać z namaszczeniem czegoś, co dla każdego jest oczywiste. Żadnej pozy, czysta naturalność. Po monolitycznym, bogatym w tradycje Śląsku na pani drodze, z racji studiów aktorskich, pojawił się eklektyczny Wrocław. – Decyzja o wyjeździe do Wrocławia nie była elementem jakiegoś precyzyjnego planu,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.