42/2021
Mam gdzieś wolność słowa Ziemkiewicza
Sam incydencik niewpuszczenia do Wielkiej Brytanii skrajnie prawicowego polskiego publicysty Rafała Ziemkiewicza (dopowiedzmy, żeby nie bawić się w fałszywą elegancję, kindersztubę: faszyzującego rasisty, mizogina i homofoba) nie jest wart nie tylko mszy, ale nawet pochylania się nad nim. Systematycznie i świadomie przez kilka dekad publicyzowania i felietonowania wypracował sobie Ziemkiewicz obraz samego siebie zarysowany jak powyżej. I doskonale z tego żyje, równocześnie dojąc państwo socjalne (z dumą opowiada o swoim „krusowaniu” przez życie). Peroruje od dekad, że wszystko socjalne jest złe, bo lewicowe, ale jeśli z tego socjalnego on sam może uszczknąć pinć złotych – to to zrobi. Podobnie zresztą jest z wieloma innymi regułami życia społecznego, które można mieszać z błotem i na tym mieszaniu doskonale zarabiać. Ziemkiewicz zbudował swoją pozycję na głoszeniu tez, które odmawiają podstawowych praw innym. Kiedy takiego prawa – wolności – odmawia się jemu, oburza się i pała świętym jak jego legendarny „risercz ziemkiewiczowski” (dziesiątki przypadków mijania się z prawdą w tekstach, mylenia podstawowych faktów, nieweryfikowania ich w jakikolwiek sposób, zmyślania, bajdurzenia, otumaniania) oburzeniem. W największym skrócie, jest doskonałym wcieleniem sienkiewiczowskiego kalizmu: on kraść KRUS, sorry krowę – dobrze; ktoś potrzebujący chce
Niby-polityka
Jeśli coś nam w Polsce realnie się powiększa, oczywiście oprócz cen, to matrix, w którym żyjemy. Gdyby oglądać to, co się dzieje, jak film, można by pomyśleć, że fantazja poniosła reżysera, że pokazane wydarzenia są mało realne. Niestety, nie jesteśmy w sali kinowej. Żyjemy tu i teraz. I co mamy? Patrząc od góry. Niby-, bo bezobjawowy, prezydent Duda. Niby-, bo wadliwie obsadzony przez i pod dojną zmianę, Trybunał Konstytucyjny. Niby-, bo bezwolny w ręku Kaczyńskiego, premier Morawiecki. Niby-marszałek Sejmu Witek, która mimo wielu wpadek do historii przejdzie jako kosmitka, która o Katyniu czytała w podręcznikach sprzed 1939 r. Niby-marszałek Senatu Grodzki, którego kompromitują żenujące braki znajomości historii rodzinnego Szczecina i aktorstwo z epoki filmu niemego. Dorzućmy do tego niby-opozycję. Platformę, która nie chce przyjąć do wiadomości, że w tym składzie i bez innego programu niż chęć powrotu do władzy nic z tego nie będzie. Ma potencjał, są wyborcy, ale na taką ofertę zagłosują tylko z rozpaczy. Co oczywiście nie wystarczy, by wywrócić dojną zmianę. A tym bardziej, by naprawić to, co już w państwie popsuto. I rozliczyć przestępców. Z opozycją lewicową jest lepiej niż z PO. Coraz silniejsza, aktywniejsza i odważniejsza na dole, nie ma jeszcze reprezentacji politycznej na górze. Ale skoro są ciekawe pomysły i oddolne inicjatywy, to rośnie fundament, na którym da się zbudować solidny gmach. Z mądrą, demokratyczną reprezentacją
Życie na popiołach
Czarny piasek na La Palmie pokrywa wszystko, ludzie przestali myć samochody czy zamiatać, bo to nie ma sensu Po 72 godzinach żeglowania z Madery na Wyspy Kanaryjskie nareszcie widać ląd. Pogoda nas nie rozpieszczała, mocno wiało, toteż z radością stawiam stopę na pierwszej wyspie, do której dopłynęliśmy. To znana mi z opowieści La Isla Bonita, La Palma. W porcie wita nas ognista muzyka – trafiliśmy w sam środek karnawału, zaraz po Rio najbardziej znanego na świecie. I… ostatniego, jak potem się okaże. Wybucha pandemia, rok 2021 przynosi upalne lato, a z nim pożary, wyspa płonie. Mieszkańcy są zmęczeni. I właśnie wtedy wybucha wulkan. – Czy w tym roku będzie karnawał, czy pozwoli nam na to sytuacja? Czy turystyka zamrze, czy przeciwnie, jak prognozują niektórzy, La Palma stanie się modną wyspą? Może wybierzemy opcję carpe diem? – rozważa jedna z wyspiarek. Tego nie wie nikt. Stary Szczyt, czyli La Cumbre Vieja, pomrukuje, chrapie, warczy. Jakkolwiek Los Palmeros zapatrywaliby się na swoje dalsze losy, dzielili na optymistów i pesymistów, to co do jednego są zgodni – tego głosu zapomnieć się nie da. W rytmie bum! bum! „Wiadomości spod wulkanu 24.09. Po dość spokojnej nocy właśnie zaczęła się seria silnych wybuchów. Wyobraźcie
Oszustwo po (o)polsku
Ślązak ma zaufanie do Ślązaka – nie pyta, pomaga. Jak może to zrujnować życie, przekonał się obywatel Niemiec, Ślązak oczywiście Opole, miasto przebojowe, stolica polskiej piosenki; miasto niedawnych „przebojowych” ministrów, Patryka Jakiego czy Janusza Kowalskiego. „Przebojowi” oszuści, nieuczciwa pośredniczka finansowa, spec od nieruchomości i niezbyt staranni notariusze zadbali o to, by Janusz Biskup, obywatel Niemiec, miał jak najgorsze skojarzenia z Opolem. Ten Ślązak trafił na wyjątkowo parszywych ziomków i słono za to płaci od 10 lat, także zdrowiem. – Do 2011 r. byliśmy szczęśliwym małżeństwem, wiedliśmy uporządkowane życie – mówią Yvonne i Janusz Biskupowie, obchodzący właśnie 36. rocznicę ślubu. W 2004 r. sąsiad remontował Biskupom mieszkanie, przedstawił im kolegę z dzieciństwa, Jerzego; ten szybko ich oczarował, stał się niemal domownikiem, wyjeżdżali na wspólne urlopy. Przedstawiał się jako makler, pokazywał Biskupom nawet swoje niemieckie biuro. Pochodził ze Śląska, miał trudne dzieciństwo, o czym poruszająco opowiadał. Biskupowie traktowali go jak przyjaciela. Janusz Biskup: – Pomagałem znajomym, rodzinie, dobrze mi się wiodło. Nikt mnie nigdy nie oszukał, ja także nikogo, myślałem, że tak świat wygląda. Do głowy by mi nie przyszło… A Jerzy już miał pewne finansowe „dokonania”, obracał
Rzeźnia
Wojciech Smarzowski, zmyślnie nazywany przez krytyków „Wajdą z siekierą”, zamienił ostrze na sztych łopaty. Niestety, nie tylko po to, by ekshumować szczątki, o których naród nie chce pamiętać, ale także w celu maksymalnego uproszczenia przekazu. „Wesele”, jak rozumiem, miało stanowić obok „Róży” i „Wołynia” dopełnienie tryptyku pogromowego, ale jest osadzone na lichych zawiasach, ze swoją czytankową topornością pasuje do tamtych zniuansowanych dzieł jak fajans do porcelany. Nie chcę się pastwić, bo Smarzowskiemu kibicuję, a na wojnie, którą wypowiedział pisowskiej polityce historycznej, jestem po jego stronie barykady. Spośród demonów historii, z którymi brał się za bary, polski antysemityzm jest może najstraszliwszy, a na pewno najlepiej udokumentowany i nagłośniony – być może tu kryła się pułapka, w którą reżyser wpadł. Z faktu, że księża gadają Międlarem i Jędraszewskim, nie wynika nic poza nieznośną publicystyką, z przeplatanki planów czasowych niewiele ponad powszechnie znany i nielubiany fakt, że polskie żydożerstwo jest wiecznie żywe, a Kościół sankcjonuje mechanizm wyłaniania coraz to nowych kozłów ofiarnych, aby spajać naród nienawiścią. Moje zażenowanie łatwizną, na jaką poszedł Smarzowski, by nie rzec reżyserskim fajansiarstwem, niech zobrazuje mała filmoznawcza komparatystyka. W nowym „Weselu” oficerowie niemieccy, nadzorujący eksterminację Żydów w stodole podpalanej rękami polskich chłopów, gawędzą o Wagnerze
Robot klasy olimpijskiej
Technologie wchodzą do sportu w ekspresowym tempie. To dobrze czy źle? Choć wieczór 29 marca 2017 r. nie był w Paryżu specjalnie przyjemny, wiele osób zapamiętało go na długo, a niektórzy nawet na zawsze. Pomimo chłodu wczesnej wiosny na trybunach stadionu narodowego w Saint-Denis na północnych przedmieściach stolicy Francji zjawiły się dziesiątki tysięcy fanów, gotowe oklaskiwać swoją reprezentację w prestiżowym meczu z Hiszpanią. Niewielu pewnie miało wtedy świadomość, że oglądanie piłkarskiego widowiska najwyższej klasy połączone będzie z uczestnictwem w wydarzeniu przełomowym dla całego sportu. Zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy meczu Francuzi przypuścili atak na bramkę Hiszpanów. Przeprowadzili akcję, po której bramkę strzelił Antoine Griezmann. Trybuny były w ekstazie, piłkarze z radości rzucili się sobie w ramiona. Jednak niemiecki sędzia Felix Zwayer zatrzymał się i nie wskazywał, że padła bramka. Po chwili radość przekształciła się w konsternację, bo Zwayer podszedł do Francuzów i powiedział, że gola nie zaliczy – Griezmann był na minimalnym spalonym. A Niemiec dowiedział się o tym od sędziów siedzących przy monitorach, analizujących sytuację klatka po klatce. Gol strzelony przez Griezmanna stał się pierwszym w historii futbolu golem unieważnionym przez technologię. Maradona przegrałby z VAR Dziś, cztery lata później, tamten mecz wydaje się
Socjalizm tak, Solidarność nie
Ci, którzy regularnie chodzili na pochody pierwszomajowe, zaczęli ostentacyjnie chodzić na pielgrzymki Skrajna prawica nazywa komunistami wszystkich, którzy wyróżnili się podczas powojennej odbudowy i pracy na rzecz kraju przed 1989 r. Nieżyjącym odbiera dobre imię, „dekomunizuje” upamiętniające ich ulice, żyjących tropi. Przynależność do PZPR traktowana jest jak udział w organizacji przestępczej, stygmatyzujący na zawsze. Antykomunistyczne zamroczenie poznawcze trwa w najlepsze, jest jak choroba zakaźna, przekazywana młodym, niezaszczepionym przeciwko polityce historycznej. Niewielu ma odwagę mówić o tych sprawach rzeczowo i obiektywnie, jak choćby prof. Andrzej Mencwel, historyk kultury: „Do partii pod koniec lat 70. należało 3,5 mln Polaków i byli oni członkami szeregowymi. W większości byli to ludzie dobrej pracy, którzy zostawali członkami partii, żeby pracować dla Polski i dla siebie, bo takie były warunki ustrojowe. To oni też poparli Solidarność jako nadzieję na lepszą Polskę”. Stefan Kisielewski, który regularnej dekomunizacji nie dożył, ale już ją wyczuwał w atmosferze początku lat 90., pisał zirytowany: „Słyszę, że w Polsce rządzą postkomuniści, że mamy do czynienia z jakimś tajemniczym spiskiem byłych funkcjonariuszy partii komunistycznej. A to przecież bzdura. (…) Ale żeby powiedzieć, że wszyscy oni mają teraz zostać wyklęci, skazani na niebyt – to trzeba mieć