46/2021

Powrót na stronę główną
This category can only be viewed by members.
Kraj

Czy nie zabraknie leków w aptekach?

W Azji farmaceutyki wytwarza się tanio, bo chiński rząd dotował produkcję farmaceutyczną, która i tak była tam tańsza niż w Europie. W ten sposób doszło do monopolizacji rynku przez Azjatów. Teraz skutkiem może być brak leków, ponieważ może zabraknąć aktywnych składników farmaceutycznych (API) i substancji pomocniczych. Przez Chiny przetacza się bowiem kryzys energetyczny. Poruszenie skrzydła motyla w dalekiej Azji może wywołać tsunami lekowe w Polsce – pacjenci mogą zostać bez leków, nawet tych ratujących życie. Na rynku API panuje bardzo duża konkurencja: to 3 tys. firm i 5,5 tys. zakładów produkcyjnych na całym świecie, z tego większość w rejonie Azji i Pacyfiku (Indie i Chiny). Globalny przemysł API jest bardzo rozdrobniony. 13 dużych firm ma tylko 4,45% udziału w rynku. Pozostałe 95,55% należy do wielu graczy. Nie bij muchy, która siedzi na głowie tygrysa Indie importują z Chin ok. 70% surowca do produkcji farmaceutycznej, lecz próbują się uniezależnić. Przewiduje to program inwestycyjny premiera Narendry Modiego. Jego założenia mówią o uniezależnieniu się od Chin w produkcji API za trzy-cztery lata, a poza tym o rozpoczęciu eksportu na cały świat, co osłabi chińską dominację na rynkach zagranicznych. Chiny więc bronią się, stosując nawet dumping. Indie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia Wywiady

Bardziej głupota niż zdrada

Polska szlachta, elity, magnateria nie miały zielonego pojęcia, jak działa nowoczesne, zbiurokratyzowane państwo Prof. Jarosław Porazinski specjalizuje się w historii nowożytnej Polski i historii powszechnej. Jego badania dotyczą parlamentaryzmu staropolskiego, kultury politycznej. Autor m.in. „Epiphania Poloniae: orientacje i postawy polityczne szlachty polskiej w dobie wielkiej wojny północnej (1702-1710)”, „Staropolska kultura śmiechu. Ludzie – teksty – konteksty”, „Targowica, czyli obrona Rzeczypospolitej”. Rozmawiamy o targowicy, o Sejmie Wielkim. A przecież tak naprawdę wszystko zaczęło się dużo wcześniej. Sejm konwokacyjny, wojna domowa po śmierci Augusta III, konfederacja barska… Już wtedy widzieliśmy podział na dwie Polski. – Tak to można określić. To, że po każdej elekcji następowały podziały, było sprawą oczywistą. To był jeden z głębszych impulsów skłaniających do działań reformatorów. Zastanawiano się, co zrobić z bezkrólewiem i z ingerencją obcych mocarstw w sprawy korony polskiej. I dlaczego nic z tym nie zrobiono? Dlaczego nie można było tego zmienić? – Ano nie można było, ponieważ istniał kanon zasad ustrojowych, których zmieniać nikomu nie było wolno. Można to porównać do zasad wiary. O wszystkim można było dyskutować, tylko nie o tym. Było kilka punktów – wolna elekcja, neminem captivabimus, czyli zakaz więzienia bez wyroku

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj Wywiady

Na wschodniej granicy nie toczy się żadna wojna, nawet hybrydowa

Jedyne rozwiązanie to umiędzynarodowienie problemu z wykorzystaniem możliwości NATO i Unii Europejskiej Dr Piotr Łubiński – adiunkt w Instytucie Nauk o Bezpieczeństwie Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Specjalizuje się w międzynarodowym prawie humanitarnym i karnym, w kontekście współczesnych konfliktów zbrojnych, pomocy rozwojowej i rekoncyliacji. Obecnie pisze książkę „International Humanitarian Law and Hybrid Warfare” (Międzynarodowe prawo humanitarne a wojna hybrydowa) dla wydawnictwa Routledge. Kim są osoby, które usiłują dostać się do Polski przez Białoruś? – Łączy je jedno: trafiają do Europy w ramach akcji zorganizowanej przez służby Aleksandra Łukaszenki. To białoruska KGB zwozi tych ludzi z różnych miejsc świata i odstawia pod naszą granicę. Pochodzą z Iraku, Afganistanu, krajów Afryki Północnej. Są migrantami ekonomicznymi? Uchodźcami wojennymi? – Nie każdy przyjeżdżający z obszaru objętego konfliktem zbrojnym to uchodźca. By uzyskać taki status, trzeba – w Polsce przed Urzędem ds. Cudzoziemców – udowodnić, że obawy przed prześladowaniem z powodu rasy, religii, poglądów czy pochodzenia społecznego są uzasadnione. Że pobyt poza granicami państwa, którego jest się obywatelem, wynika z tych obaw i że to one są powodem niekorzystania z ochrony własnego kraju. W przypadku osób pozbawionych obywatelstwa procedura jest podobna i dotyczy kraju dawnego stałego zamieszkania. Ale my tym ludziom nawet nie dajemy takiej

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Uwaga, dron

Prywatna spółka wycofała się z obsługi aplikacji do zgłaszania przelotów dronów. Może to zagrozić bezpieczeństwu na niebie Nad naszymi głowami lata dziś ponad 150 tys. dronów, wkrótce będzie ich 200 tys. Większość to niewielkie, ważące do 250 g urządzenia, których właściciele nie muszą przechodzić specjalnego szkolenia. Sterowane za pomocą aplikacji na smartfony, kupowane często jako prezenty komunijne i traktowane jak zabawki, służą do amatorskiego filmowania lub robienia zdjęć z powietrza. Drony profesjonalne, ważące nawet dziesiątki kilogramów, transportują niewielkie ładunki na terenie miast, stosowane są przez policję do kontroli ruchu drogowego, strzegą granic przed imigrantami, badają stan trakcji energetycznych, latem obserwują tereny leśne, szukając źródeł pożarów, monitorują poziom zanieczyszczenia środowiska, dostarczają sushi, piwo i lody… Niemalże każdego dnia wymyślane są dla nich nowe zastosowania. By pilotować takie urządzenia, należy zarejestrować się na stronie Urzędu Lotnictwa Cywilnego i w zależności od wagi drona i jego wyposażenia zapoznać się z przepisami lub ukończyć kurs w jednej z blisko stu działających w Polsce szkół operatorów dronów i zdać egzamin. Zgodnie z prawem każdy lot bezzałogowca powinien być wcześniej zgłoszony w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej, która także sprawuje nadzór i kontrolę

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Pan tu chyba zostanie na dłużej

Jan Suzin o początkach pracy w telewizji Zaczęło się zwyczajnie. W szarobury jesienny dzień, jeden z tych, co to nie wiadomo, czy właśnie się zaczyna, czy właśnie się kończy. Miastoprojekt. Smutna instytucja, zwana przez architektów „centralnym Sing Singiem”. (…) Skończyłem jeden projekt, miałem dostać drugi, kiedy na mojej desce pojawiła się gazeta. Czy był to „Express Wieczorny”, czy „Życie Warszawy”, już dziś naprawdę nie pamiętam. (…) A inserat, który właśnie czytałem w tej gazecie, brzmiał mniej więcej tak: „Naczelna redakcja programu telewizyjnego ogłasza konkurs na spikera telewizyjnego. Kandydaci powinni…”. I tak dalej, i tak dalej. Telewizja? W Warszawie? Oczywisty nonsens. Przecież to w Polsce nie istnieje. (…) A jednak. Kilka dni później spotkałem w tramwaju niewidzianą od kilku lat znajomą. W trakcie banalnych typowych pytań „jak żyjesz, co robisz” usłyszałem nagle coś, co mnie zelektryzowało. – Pracuję w telewizji – powiedziała ona. Nim zdążyłem ją o cokolwiek spytać, musiała wysiadać. Zdążyła mi tylko rzucić: – Janek, ogłosiliśmy konkurs na spikerów, zgłoś się, chybabyś się nam nadał. I już jej nie było. (Dziewczyna, którą spotkałem wtedy w tramwaju, nazywa się Olga Lipińska). O wszystkim w życiu decydują przypadki. Tu złożyło się ich kilka naraz. I ta dziewczyna, i ta gazeta, i – co może

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Tomasz Jastrun

Cukierek albo psikus

W czasie obiadu pod Antosiem załamało się stare, przedwojenne krzesło z dawnego gabinetu mojego ojca. Wyłamały mu się przednie nogi. To na nim ojciec siedział przez kilkadziesiąt lat przy starym biurku, a siedząc na tym twardym i niewygodnym krześle, napisał wszystkie swoje książki. Pamiętam z dzieciństwa, jak popisywał się siłą i podnosił krzesło z podłogi za jedną nogę, by mi zaimponować. To krzesło teraz jakby uklękło na dwie nogi i umarło. Bardzo mnie to zasmuciło. Nasi bliscy po śmierci żyją też w przedmiotach; gdy one odchodzą, oni umierają powtórnie * Szczyt klimatyczny w Glasgow, wszystko, co ustalono bez Chin i Rosji, zdaje się niewystarczające. Jakiś czas temu zabrałem do szkoły Antosia mojego przyjaciela Krzysia z Kanady, emerytowanego nauczyciela szkół w Toronto, teraz podróżnika. Opowiadał uczniom o swoich podróżach. Mówił też o zmianach klimatu, lekceważąc problem, powiedział, że to bywa cykliczne i że nie powinniśmy popadać w przerażenie. Zatrwożyło mnie, że to powiedział, i zaprotestowałem. Jeżeli nie będziemy przerażeni, nic nie zwojujemy, nie ograniczymy wystarczająco emisji dwutlenku węgla. A teraz nie jesteśmy przerażeni, bo katastrofy powodowane przez zmiany klimatyczne nie mają jeszcze wymiaru apokaliptycznego. Gdy ich skala stanie się wielka, będzie już za późno, więc bez przerażenia teraz, nie damy rady zapobiec apokalipsie, gdyż nie będzie odpowiedniej mobilizacji i gotowości,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kościół

Polscy katolicy zostali sami

Biskupi pojechali, posłuchali, co miał do powiedzenia papież Franciszek – i dalej robią swoje Stefan Kisielewski jest autorem znanego bon motu, który na potrzeby opisania stanu Kościoła katolickiego w Polsce można sparafrazować tak: problemem nie jest nawet to, że biskupi zrobili z Kościoła cyrk – problemem jest to, że obecne przedstawienie im się bardzo podoba. Polska nie jest pępkiem Kościoła Przed tradycyjną wizytą Ad limina Apostolorum polskich biskupów wielu komentatorów popuściło wodze fantazji; marzyło im się europejskie Chile – papież zmusi idących w zaparte pysznych biskupów kryjących seksualnych zwyrodnialców do podania się in gremio do dymisji. W Polsce – gdzie episkopat jest tak zblatowany z rządem, że nazywa się go często ePiSkopatem, kolejni biskupi nie tylko okazują się bezradni w walce z pedofilią swoich księży, ale wręcz ją sabotują (kazus szczecińskiego księdza Andrzeja Dymera), a zaufanie do kleru jest równie nikłe jak zaufanie do wicepremiera ds. bezpieczeństwa Jarosława Kaczyńskiego – wydawało się, że papież zainterweniuje, pogrozi, a może nawet wymusi dymisje. Byliśmy jednymi z nielicznych, którzy się nie łudzili. Pamiętaliśmy, że przypadek chilijski, choć mocny, był i jest wyjątkiem, a wynikał głównie z tego, że tamtejsi biskupi okłamali papieża Franciszka, który poręczył za seksualnego drapieżcę

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Grynszpan, Goebbels i Bonnet

Według kalkulacji Goebbelsa wsparciem hitlerowskich Niemiec miał się stać francuski minister spraw zagranicznych Najpierw krótkie who is who, bo nie tylko młodzi, lecz i starsze pokolenie może mieć kłopoty z Herszelem Grynszpanem. Nie pamiętano o nim ani w sześciotomowej Encyklopedii PWN, ani w 30-tomowej Wielkiej encyklopedii PWN. Śladu tego nazwiska nie ma również w 30-tomowej polskiej edycji Encyklopedii Britannica. A przecież to jego, 17-letniego polskiego Żyda, śmiertelne strzały do niemieckiego dyplomaty Ernsta vom Ratha, oddane 7 listopada 1938 r. w Paryżu, rozpętały 9 listopada przy goebbelsowskiej reżyserii pogromy antyżydowskie w Trzeciej Rzeszy. Bilans pogromów na dzień 11 listopada, według obliczeń szefa Służby Bezpieczeństwa Rzeszy Reinharda Heydricha, to zdemolowanie 815 sklepów, podpalenie bądź zniszczenie 29 domów towarowych, 171 budynków mieszkalnych, podpalenie 119 i zdemolowanie 76 synagog. Podpalono też 11 świetlic żydowskich i kaplic cmentarnych. Efekt nocy kryształowej i dni następnych to także 36 zabitych i tyluż ciężko rannych (niektóre źródła żydowskie wymieniają 91 osób zmasakrowanych śmiertelnie). Aresztowano 120 tys. Żydów, z czego większość trafiła do obozu koncentracyjnego. Na żydowskich Niemców nałożono również obowiązek zebrania 1 mld marek, płatnych w czterech ratach

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Andrzej Romanowski Felietony

Tu jest Polska, a nie Unia

Paralelnie do wydanej przed laty książki Janusza Tazbira „Dzieje polskiej tolerancji” powinna dziś pojawić się książka „Dzieje polskiej nietolerancji”. Znalazłoby się w niej i spalenie na stosie (w roku 1539 na Małym Rynku w Krakowie) staruszki Katarzyny Weiglowej za odstępstwo od katolicyzmu, i podpalenie przez polskie wojsko w roku 1656 „gniazda heretyków”, Leszna (wraz z bezcennymi rękopisami uchodzącego wtedy z miasta Jana Amosa Komeńskiego), i wygnanie dwa lata później braci polskich (wśród nich jednego z najwybitniejszych ówczesnych poetów, Zbigniewa Morsztyna), i ścięcie w 1689 r. na Rynku Starego Miasta w Warszawie Kazimierza Łyszczyńskiego za ateizm, i podobne ścięcie w roku 1724 w Toruniu burmistrza i dziewięciu rajców za niezapobieżenie antykatolickiemu tumultowi… Długa to lista – daleka od kompletności. Gdy Europa zmierzała do tolerancji, Polska stawała się oazą fanatyzmu. Zarówno Pierwsza, jak Druga i Trzecia Rzeczpospolita nadawały religii katolickiej status uprzywilejowany. A tym samym otwierały wrota państwu wyznaniowemu. Że nie zawsze przechodzono przez te wrota, to już zasługa „porządnej niedbałości naszej”… Niemniej jednak wiek XVII widział obwołanie Matki Boskiej Królową Korony Polskiej, a XXI – ruch na rzecz intronizacji Jezusa na Króla Polski. Przez ostatnie cztery stulecia ciągnie się nić polskiej odmienności, egzotyki,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Zdekomunizowany profesor

Romuald Cebertowicz, światowej sławy naukowiec, nie zasługuje, by być patronem? Zespół Szkół nr 1 w Głownie stracił swojego patrona. Prof. Romuald Adam Cebertowicz został bowiem uznany przez Instytut Pamięci Narodowej za symbol ustroju totalitarnego, a opartą na IPN-owskiej ekspertyzie decyzję wojewody podtrzymał Naczelny Sąd Administracyjny. Uczeń, żolnierz, student Romuald Cebertowicz był rodowitym głownianinem, urodził się w 1897 r. w rodzinie naczelnika poczty i prezesa miejscowej straży pożarnej. Gdy w styczniu 1905 r. wybuchł strajk szkolny, którego uczestnicy domagali się bezpłatnego dostępu do edukacji, zniesienia dozoru policyjnego nad szkołami i wprowadzenia języka polskiego do szkół, dołączył do niego ośmioletni Cebertowicz. Dwa lata później trafił do szkoły handlowej w Łowiczu, a gdy wybuchła I wojna światowa, został z całą rodziną wywieziony do Rosji. Do Moskwy przeniesiona na czas wojny została Warszawska Szkoła Realna, w której Cebertowicz zdał w 1917 r. maturę, aby zacząć studia na Wydziale Inżynierii Politechniki Ryskiej również przeniesionej do Moskwy. W październiku został jednak wcielony do Armii Czerwonej. Udało mu się wrócić w lutym 1919 r. do ojczyzny z matką i siostrami (jego ojciec zmarł). Został pracownikiem Zarządu Miejskiego w Głownie. Chciał dokończyć studia na Politechnice Warszawskiej, ale w 1920 r. trafił do wojska, najpierw do obozu akademickiego w Rembertowie, następnie do Szkoły

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.