Nie pamiętam autora ani tytułu, właściwie nie pamiętam nawet samej historii, tylko jej straszliwą puentę. To była jakaś miniatura, którą namierzyłem jako łakome fikcji pacholę – przeczytana raz, utkwiła na resztę życia. Ostatnio myślę o niej coraz częściej, wiem, że z czasem będę myślał obsesyjnie, aż w końcu upodobnię się do bohatera i okaże się, że to, co zdawało mi się przypowieścią, było przepowiednią. W wielopokoleniowym domu senior rodu nagle zastyga w bezruchu z ołówkiem nad kartką papieru i tak już zostaje; początkowo przejęci domownicy próbują go wybudzić, z czasem akceptują jego bierne istnienie. Siedzi, nie wadzi nikomu, lata mijają, umierają zwierzęta, pojawiają się nowe, obwąchują go równie obojętnie, dzieci podrastają, pojawiają się wnuki i prawnuki, życie tętni, nikt nie przejmuje się nieruchomym dziadkiem w kuchni, aż w końcu jedno z wnucząt świeżo nabytą umiejętność czytania wykorzystuje, by zauważyć, że znaki na kartce w końcu złączyły się w napis: Nie nadążam. Decydując się na późne rodzicielstwo, poprzysięgliśmy sobie z Żoną, że nie ułatwimy zadania starości. Nie wolno nam się zestarzeć nie tyle nawet przedwcześnie, ile w normalnym trybie. Jeśli para po czterdziestce decyduje się na potomka, podpisuje w pakiecie deklarację przedłużonej młodości – by wobec dziecka być fair. Chodzi o to, żeby wchodząc w pełnoletniość, nasz dzieciak wciąż miał rodziców, a nie parę sflaczałych tetryków grzechoczących zestawem pigułek na każdą porę dnia. Sprawa okazuje się nie taka prosta: sport i zdrowy tryb żywienia pomogą utrzymać formę, może za kilkanaście lat wciąż będę mógł wybiec z synem na boisko albo zabrać go do głębokiej jaskini, może matka dalej będzie mieć figurę i kondycję maturzystki; ach, może nawet będziemy ogarniać internety, media społecznościowe, apki i szatan raczy wiedzieć co jeszcze, będziemy mieć tak zamaszyste ramiona, że ogarniemy wszystko – ale nie zmieni to faktu, że zawsze będziemy wygnańcami z zeszłego stulecia. Można to nazywać tysiącem synonimów, ale starość jest słowem, które przychodzi mi do głowy w pierwszej grupie na określenie pewnej temporalnej zagwozdki. Jeśli czuję dyskomfort współczesności, jeśli nie postrzegam już teraźniejszości jako „moich czasów”, jeśli doskwiera mi poczucie, że jestem na bezpowrotnej emigracji z czasów utraconych – oznacza to starość. Nie w fazie schyłkowej, z całym uciążliwym bagażem dolegliwości organicznych, ale już w fazie dość dojrzałej, żeby czuć wysiłek dostosowywania się do czasów cudzych (to takie czasy, w których czujemy się nieswojo), żeby mozół nadążania wyciskał siódme poty i powodował chęć ucieczki za siódmą górę. Pisuję ostatnio np. w obecności młodszych kolegów i koleżanek z zespołu scenarzystów – to nowe dla mnie doświadczenie, zawsze dotąd pisałem w odosobnieniu – i oni nie mogą się nadziwić, „czemu tak walę w klawisze”. Dopytują, „czy piszę akurat jakąś scenę walki”. Fakt, z mojego poranionego laptopa co i raz odpadają jakiejś elementy ze spodu, ale na razie jeszcze sprawny, więc nie podklejam, nie zabieram do naprawy. Tłumaczę: pochodzę z XX w., pierwsze książki pisałem na maszynie Łucznik, wyrabiała biceps przy zmianie wersu, a palce trzeba było mieć mocne, żeby litery wyraźnie się odciskały na papierze, zwłaszcza jeśli człowiek od razu kopiował przez kalkę. Patrzą na mnie tak, jakby nie nadążali za przeszłością, a mnie już się nie chce tłumaczyć z osobna każdego z rekwizytów, tak jak im nie chciałoby się wyjaśniać, czym się różni Flickr od Tumblra – zresztą rychło bym ich powstrzymał, mam to dokładnie tam, gdzie oni mają moje zmagania z maszyną Łucznik i starą, „wystukaną” taśmą. Albo np. moja ulubiona zabawa samochodowa w odgadywanie utworów nadawanych przez Dwójkę – skończyła się, kiedy pasierb zainstalował Tidala i zaczął nas robić w konia, że tak genialnie się zna na muzyce klasycznej. Szybko go zdemaskowaliśmy, teraz sami mamy stosowną apkę – wszak ogarniamy, nadążamy, ciekawskość wygrywa z cierpliwością – ale czy nas to cieszy? Nie bardziej niż ostatni deser skazańca. Albo gify – no dobra, już wiem, durny, skąd ten genialny refleks młodzieży, która zawsze ma na podorędziu filmik idealnie dopasowany – przeoczyłem jakoś wcześniej wyszukiwarkę gifów – teraz sam je wysyłam zamiast językowych gierek. Nadążam, ale się nie cieszę, GiF me back my good old days. Jestem rówieśnikiem „Cudu” Josefa









