Wyspa iluzji

Wyspa iluzji

A protester wearing as a cape a modified Union Jack flag with stars like the EU flag stands in the crowds after marching from Hyde Park to Palace of Westminster in central London during a rally calling for the UK to rejoin the EU on September 23, 2023. (Photo by JUSTIN TALLIS / AFP)

Brexit miał przywrócić Brytyjczykom status potęgi, zamiast tego przyniósł pełzającą katastrofę Kiedy trzy tygodnie temu Wołodymyr Zełenski grzmiał na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku, że niektórzy zachodni przywódcy pozorują wsparcie dla Ukrainy, i żądał odebrania Rosji prawa weta w Radzie Bezpieczeństwa, świat słuchał uważnie, choć nie cały. Za oceanem z oczywistych przyczyn zabrakło Władimira Putina, który w światowej dyplomacji jest już absolutnym pariasem, oraz Xi Jinpinga, który swoje interesy załatwia za pomocą układów bilateralnych albo forów alternatywnych dla porządku liberalnego, takich jak BRICS+. Mało zrozumiała była jednak nieobecność Rishiego Sunaka, premiera kraju, który przez ostatnie półtora roku szczycił się byciem, zresztą razem z Polską, w forpoczcie bezwarunkowo pomagających Ukraińcom w walce z rosyjską inwazją. Zamiast odgrywać rolę głośnika dla apeli ukraińskiego prezydenta, przy okazji wzmacniając własną pozycję w nowym, mniej stabilnym układzie sił na świecie, Sunak wolał zostać w Londynie. W tym samym momencie, w którym Zełenski wchodził na podium w Nowym Jorku, brytyjski szef rządu robił to u siebie. I zaszokował większość komentatorów, nawet tych z tradycyjnie konserwatywnego „The Telegraph”, anonsując odwrót od zeroemisyjności brytyjskiej gospodarki. To wiadomość o tyle ważna także z międzynarodowego punktu widzenia, że Brytyjczycy lubili się chwalić ekologicznymi ambicjami i aspiracjami do światowego przywództwa w tej sprawie. Zorganizowany przez nich w 2021 r. w Glasgow szczyt COP26 doprowadził do zadeklarowania przez 140 krajów, odpowiadających za 90% globalnego PKB, odejścia od paliw kopalnych. Brytyjska prezydencja największej konferencji klimatycznej była potem wykorzystywana jako sukces propagandowy, jeden z (niewielu) nośników przekazu, że oto Brytania wymyśla się na nowo. I wraca tam, gdzie jej miejsce – na szczyt, jako globalna potęga, w dodatku całkowicie niezależna, wolna od biurokratycznej kotwicy Brukseli. Papiery rozwodowe Rozwód z Unią Europejską nastąpił już prawie cztery lata temu. Slogan jego propagatorów, sformułowany jeszcze na potrzeby kampanii referendalnej z 2016 r., zapowiadał „odzyskanie kontroli” przez władze w Londynie. Postunijna rzeczywistość miała uwolnić potencjał brytyjskiej gospodarki, otworzyć ją na nowe rynki zbytu, a przede wszystkim powstrzymać rzekomo niekontrolowany napływ migrantów na Wyspy. Zyskać mieli wszyscy obywatele królestwa, konserwatyści ryzyka właściwie nie dostrzegali. A tam, gdzie było ono oczywiste, maskowano je kampanijnymi kłamstwami. Takimi jak kompletnie zmyślone hasło o „350 mln funtów tygodniowo dla służby zdrowia”, które miały się pojawić dodatkowo w brytyjskim budżecie po wyjściu z Unii.  Jeśli nawet to nie działało, spuszczano z łańcucha najbardziej prymitywne instynkty polityczne, łącznie z językiem nienawiści i przyzwoleniem na radykalizm. Ówczesny minister sprawiedliwości Michael Gove mówił, że Brytyjczycy „nie potrzebują ekspertów”, którzy wiedzą lepiej, na czym świat stoi. Z kolei Nigel Farage, najpierw szef UKIP, Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, a potem przewodniczący efemerydy, jaką była Brexit Party, gadał o chwale dawnego imperium, podlewając swoje historyczne resentymenty rasizmem i ksenofobią. Nawet zamordowanie Jo Cox, posłanki Partii Pracy, ugodzonej nożem i śmiertelnie postrzelonej przez neonazistę, wykrzykującego w chwili zamachu: „Wielka Brytania przede wszystkim!”, nie zmusiło torysów do rozważenia na nowo drogi, na którą wpychali kraj.  Przez to Wielka Brytania straciła bezcłowy dostęp do rynku przyjmującego ponad 50% eksportowanych przez nią dóbr i usług. Od czasu wyjścia z Unii Londyn podpisał raptem trzy nowe porozumienia o wolnym handlu: z Nową Zelandią, Japonią i Australią. Pomniejszych umów, z krajami takimi jak Vanuatu, Timor Wschodni i Wyspy Tonga, nie wypada nawet ujmować w tych statystykach, bo w ogólnym obrocie handlowym Londynu zupełnie się nie liczą. Dla krajowej gospodarki oznaczało to w ciągu ostatnich trzech lat aż o 45% mniej linii produkcyjnych, zwłaszcza na poziomie małych i średnich przedsiębiorstw. Wiele z nich nie jest w stanie sobie poradzić ze skomplikowaną biurokracją związaną z eksportem na kontynent albo ich koszty produkcji wzrosły tak bardzo, że utrzymywanie szerokiej oferty stało się nierentowne.  Czasami rezultat jest jeszcze boleśniejszy. Tam, gdzie brytyjskie firmy były na środkowym szczeblu globalnego łańcucha dostaw, teraz są z niego po prostu wycinane. Cały proces staje bowiem w miejscu, kiedy dochodzi do etapu korzystania z usług

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 42/2023

Kategorie: Świat