Le Pen poza kordonem

Le Pen poza kordonem

Francuskie wybory do parlamentu stały się okazją do zaciętej walki Macrona z lewicą, ale największymi wygranymi okazali się nacjonaliści

Marine Le Pen w wyborczy wieczór nie musiała udawać radości. – Zgromadzenie stanie się bardziej narodowe – wołała do zwolenników w niewielkiej sali w miasteczku Hénin-Beaumont na północy Francji. Liderka skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego osiągnęła 20 czerwca historyczny sukces – wprowadziła do francuskiego parlamentu 89 deputowanych. To ponad 11 razy więcej niż udało się jej wprowadzić poprzednio, w 2017 r. Do tej pory we wszystkich wyborach od początku lat 80. skrajna prawica zdobyła w sumie zaledwie 44 mandaty.

Na pierwszy rzut oka liczba 89 miejsc w 577-osobowym parlamencie nie robi wielkiego wrażenia. Zwłaszcza że równo dwa miesiące wcześniej Le Pen w drugiej turze wyborów prezydenckich uzyskała przeszło 40-procentowe poparcie. Tyle że do tej pory dobre wyniki Marine czy jej ojca Jeana-Marie w głosowaniu na głowę państwa nigdy nie przekładały się na mandaty w Zgromadzeniu Narodowym. Żeby to zrozumieć, trzeba przyjrzeć się specyficznemu francuskiemu systemowi wyborczemu. I praktykowanej przez dekady zasadzie „republikańskiej zapory”, która w tym roku okazała się całkowicie nieszczelna.

Bat na komunistów

Obecna V Republika narodziła się w 1958 r., gdy gen. Charles de Gaulle, sfrustrowany chaosem i parlamentarnymi przepychankami powojennych lat, postanowił wprowadzić w kraju ustrój skupiający władzę wokół silnego prezydenta. Warunkiem nowego porządku stało się ukrócenie parlamentarnego rozdrobnienia, a środkiem do tego celu – jednomandatowe okręgi wyborcze. Ta teoretycznie najprostsza ordynacja została jednak we Francji skomplikowana. Nie tak jak Brytyjczycy czy Amerykanie, Francuzi wybierają posłów w JOW-ach nie w jednej, a w dwóch turach.

System wygląda w ten sposób – jeśli któryś z kandydatów w danym okręgu już w pierwszej turze otrzyma ponad 50% głosów odpowiadających co najmniej 25% liczby wszystkich zarejestrowanych wyborców, dostaje się bezpośrednio do parlamentu. Jeśli nie, co zdarza się dużo częściej, konieczna jest druga tura. Wchodzą do niej ci kandydaci, którzy w pierwszej otrzymali co najmniej tyle głosów, ile wynosi jedna ósma liczby zarejestrowanych wyborców w okręgu, lub dwóch kandydatów z najwyższymi wynikami. Teoretycznie w drugiej turze mogłoby zatem być nawet ośmiu pretendentów do mandatu, jednak w praktyce niezwykle rzadko zdarza się, by było ich więcej niż trzech, a w ogromnej większości drugie tury to po prostu pojedynki.

Ten skomplikowany system miał dla de Gaulle’a ważną zaletę – praktycznie eliminował z parlamentu komunistów, którzy cieszyli się wtedy we Francji wysokim, niemal 20-procentowym poparciem. Ich kandydaci, nawet jeśli uzyskiwali największą liczbę głosów w pierwszej turze, w drugiej musieli się mierzyć ze zjednoczonymi siłami swoich przeciwników i ostatecznie zazwyczaj nie zdobywali mandatów.

Gdy w XXI w. w siłę urosła skrajna prawica – najpierw pod przywództwem Jeana-Marie Le Pena, a potem jego córki Marine – parlamentarna ordynacja zadziałała przeciwko niej. Reszta francuskiej klasy politycznej stosowała się do zasady nazywanej „zaporą” lub „frontem” republikańskim – jeśli w grę wchodziło gdzieś zwycięstwo lepenistów, należało odłożyć na bok własne spory i poprzeć jednego kandydata, by zapobiec wygranej nacjonalistów. Skrajna prawica była konsekwentnie otaczana „kordonem sanitarnym”.

Tak też miało się stać w tym roku. Choć Zjednoczenie Narodowe w pierwszej turze wyborów parlamentarnych zdobyło ponad 18% głosów, renomowane instytuty w przewidywaniach dawały im zaledwie od 20 do 45 mandatów po drugiej turze. Szacunki te okazały się całkowicie nietrafione, a francuskie media od razu po zakończeniu głosowania zaczęły ogłaszać śmierć „republikańskiej zapory”.

Bez solidarności

Co więc poszło nie tak? Paradoksalnie Zjednoczeniu Narodowemu pomogło to, że w ostatnich tygodniach pozostawało nieco na uboczu publicznej uwagi. Tegoroczną kampanię zdominowało starcie obozu prezydenta Emmanuela Macrona występującego pod szyldem La République en Marche (LREM) i szerokiej koalicji NUPES, dowodzonej przez charyzmatycznego, skrajnie lewicowego Jeana-Luca Mélenchona. 71-letni Mélenchon, który w kwietniu otarł się o drugą turę wyborów prezydenckich, buńczucznie zapowiadał zdobycie większości i obsadzał się w roli premiera, z którym będzie musiał kohabitować Macron. Sondaże wcale nie wykluczały takiej możliwości, więc proprezydencki obóz swoje najcięższe armaty skierował właśnie w stronę lewicy.

Pierwsza tura przyniosła rozstrzygnięcie jedynie w pięciu z 577 JOW-ów. W pozostałych potrzebne były dogrywki. Tam, gdzie naprzeciwko siebie stanęli kandydaci Razem! i skrajnej prawicy, lewica wbrew zaciekłej niechęci do Macrona, wzywała do głosowania na tych pierwszych, zgodnie z zasadą „republikańskiej zapory”. Jednak w okręgach, gdzie doszło do starcia NUPES z nacjonalistami, z wzajemnością bywało różnie.

Dobrym przykładem jest historia z departamentu Allier w centralnej Francji. W pierwszej turze niespodziewanie odpadała tam dotychczasowa deputowana Laurence Vanceunebrock z prezydenckiego LREM. Na placu boju pozostała dwójka politycznych nowicjuszy: 25-letnia komiczka Louise Héritier z NUPES i 29-letni kurier Jorys Bovet ze Zjednoczenia Narodowego. Rozgoryczona Vacneunebrock rzuciła, że „ludzie będą musieli wybierać między dżumą a cholerą, bo obie skrajności są niebezpieczne dla naszej demokracji”, tym samym jednoznacznie wyłamując się z solidarności „frontu republikańskiego”. W drugiej turze wygrał Bovet z minimalną przewagą 140 głosów nad Héritier. – To niespodzianka dla wszystkich, a najbardziej dla mnie samego – mówił zaskoczony 29-latek tuż po ogłoszeniu wyniku.

Liderzy lewicy odpowiedzialnością za historyczny sukces nacjonalistów szybko obarczyli obóz Macrona. – To porażka moralna ugrupowania prezydenckiego – grzmiał chwilę po ogłoszeniu wyników Jean-Luc Mélenchon i wskazywał, że „nauczyciele macronizmu nie byli w stanie dać jasnych wskazówek wyborczych w 51 okręgach”, w których NUPES mierzył się ze Zjednoczeniem Narodowym. Jak sprawdzili dziennikarze „Le Monde”, Mélenchon przesadził – na 61 okręgów, w których doszło do pojedynków lewica-skrajna prawica, w 16 kandydaci Macrona wzywali do głosowania na NUPES, a w kolejnych 16 odradzali głosowanie na Zjednoczenie Narodowe. Jednak w pozostałych 27 rzeczywiście nie dali swoim zwolennikom wytycznych lub zachęcali ich do oddania pustego głosu.

Głęboką erozję „frontu republikańskiego” dobitnie pokazuje sondaż Ipsos. Gdy wyborcy LREM mieli w drugiej turze wybór między kandydatami NUPES i Zjednoczenia Narodowego, w 72% przypadków zostawali w domu lub oddawali nieważny głos, a 12% z nich decydowało się nawet na poparcie lepenistów. Jeszcze mniej zasadą „zapory” przejmowali się zwolennicy tradycyjnej, gaullistowskiej prawicy z partii Republikanie. 53% z nich postawionych przed wyborem między lewicą a nacjonalistami nie głosowało wcale, a 35% wolało poprzeć kandydata Marine Le Pen. Wyborcy NUPES – mimo deklaracji liderów – również nie wykazali lojalności wobec „kordonu sanitarnego”. Prawie połowa z nich wolała zostać w domu niż głosować na kandydata z obozu Macrona, by zamknąć drogę do elekcji skrajnej prawicy. Ci, którzy poszli do urn, częściej wybierali Zjednoczenie Narodowe niż LREM.

Wyciszona prorosyjskość

Wybory 20 czerwca potwierdzają skuteczność długofalowej strategii „dediabolizacji”, którą obrała Marine Le Pen, gdy w 2011 r. przejęła stery partii od swojego ojca. Chcąc skruszyć „zaporę” trzymającą ugrupowanie na marginesie polityki, konsekwentnie walczyła z wizerunkiem ekstremistów i przedstawiała partię jako formację „zdrowego rozsądku” zwykłych Francuzów. Odeszła od antysemickiej retoryki Jeana-Marie Le Pena i wybielania kolaborującego z Hitlerem reżimu Vichy. Zmieniła nazwę partii ze źle kojarzącego się Frontu Narodowego na Zjednoczenie Narodowe. Starała się trzymać w ryzach otwarcie rasistowskie zapędy niektórych działaczy. Wolała mówić o poprawie bezpieczeństwa, ukróceniu imigracji i walce z radykalnym islamem. Czyli o tym, o czym w ostatnich latach rozprawiali wszyscy, szczególnie po zamachach z 2015 i 2016 r. Le Pen mogła obserwować, jak tradycyjna prawica, a nawet centrum i socjaliści, przejmują jej retorykę i powtarzać: „a nie mówiłam”.

Swoim bastionem uczyniła północno-wschodnią Francję, w której po wycofaniu się przemysłu pozostały bezrobocie, frustracja i brak perspektyw. Jej antyunijna i antyliberalna retoryka trafiła na podatny grunt. Wskazywała winnych – globalizację i kosmopolityczne paryskie elity, których doskonałym ucieleśnieniem stał się eksbankier Macron. Sama z powodzeniem startowała w Nord-Pas-de-Calais, regionie boleśnie dotkniętym przez upadek górnictwa oraz przemysłu metalurgicznego i tekstylnego.

W wyborczym sukcesie nie przeszkodziła jej inwazja Rosji na Ukrainę i prokremlowskie poglądy. – Francuzi postrzegają wojnę rosyjsko-ukraińską przede wszystkim przez pryzmat własnych problemów. Interesuje ich, na ile spowoduje ona wzrost kosztów życia, w szczególności cen energii i żywności – mówi dr Łukasz Maślanka, analityk do spraw Francji w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. – Marine Le Pen skupiała się w kampanii właśnie na tych elementach. Sprawnie porzuciła prorosyjskie akcenty, których przed wojną nie brakowało. Wcześniej kwestionowała nielegalność aneksji Krymu i uznawała półwysep za odwiecznie rosyjski, spotykała się z Putinem, wysyłała nawet sygnały, że ustrój rosyjski może być lepszy od zachodniego. Po 24 lutego porzuciła tę retorykę i skupiła się na prezentowaniu konsekwencji, jakie dla Francuzów mogą przynieść sankcje nałożone na Rosję. Mówiła, że potępia agresję na Ukrainę, ale nie chce, żeby karanie Rosji odbyło się kosztem poziomu życia Francuzów.

Miliony z budżetu

Rekordowy wynik skrajnej prawicy to tylko część politycznego trzęsienia ziemi, do którego doszło 20 czerwca. Kolejnym zaskoczeniem jest utrata większości parlamentarnej przez obóz Macrona. Prezydencka koalicja, choć uzyskała w wyborach najwyższy wynik, będzie miała tylko 245 deputowanych, czyli o ponad 100 mniej niż w poprzedniej kadencji. Do bezwzględnej większości brakuje jej 44 mandatów i wydaje się mało prawdopodobne, by macronistom udało się podkupić tak dużą liczbę opozycyjnych posłów. Prezydent, który dopiero co zapowiadał śmiałe reformy, będzie skazany na polityczne targi i karkołomne szukanie poparcia dla każdej ustawy z osobna. Francuskie media już w wyborczy wieczór zaczęły wieszczyć paraliż rządu, twierdząc, że krajem nie da się w ten sposób rządzić. Pojawiły się spekulacje, że Macron może skorzystać ze swojej prerogatywy i szybko rozwiązać parlament, próbując poprawić wynik w przyśpieszonych wyborach.

Drugi rezultat w wyborach uzyskała lewicowa NUPES, która obejmie 131 miejsc w parlamencie. Nie oznacza to jednak, że będzie największą opozycyjną siłą. Mniejsi partnerzy w koalicji – zieloni, socjaliści i komuniści – odrzucili apel Mélenchona, by utworzyć wspólny blok w parlamencie i zapowiedzieli powołanie własnych klubów. W tej sytuacji to właśnie Zjednoczenie Narodowe, które poszło do wyborów bez koalicjantów, będzie największą opozycyjną grupą. Stanięcie na jej czele zapowiedziała już Marine Le Pen.

Skrajna prawica uzyska bezprecedensowy dostęp do parlamentarnych przywilejów. Do tej pory, z ośmiorgiem deputowanych, pozostawała praktycznie niewidoczna. Teraz będzie mogła obsadzić stanowisko wiceprzewodniczącego parlamentu i kluczowe fotele w komisjach, wpływać na porządek obrad i grać pierwsze skrzypce w debatach.

Wyborczy sukces oznacza też potężny zastrzyk pieniędzy. Zjednoczenie Narodowe co roku otrzyma na swoją działalność z publicznych środków ok. 10 mln euro dotacji i diet dla deputowanych. Kwota ta powinna pozwolić na uregulowanie niesławnej pożyczki zaciągniętej w 2014 r. w powiązanym z Kremlem banku. Moskiewskie pieniądze ciągnęły się za Le Pen od lat. W ostatniej debacie prezydenckiej Macron wypominał jej, że gdy „rozmawia z Rosją, rozmawia ze swoim bankierem”. Teraz prawdopodobnie uda jej się uwolnić od zobowiązania. Skarbnik jej ugrupowania już zapowiedział, że „będziemy mogli bardzo szybko spłacić tę pożyczkę ”.

Zaskakujący wynik skrajnej prawicy może budzić obawy o zmianę polityki Paryża na bardziej sprzyjającą Kremlowi. Sprawy zagraniczne należą jednak do prezydenta i rządu, a parlament ma na nie niewielki wpływ. Dr Łukasz Maślanka przewiduje, że obecny gabinet utrzyma się przy władzy mimo braku większości, a kurs w polityce zagranicznej zostanie utrzymany. – Natomiast Macron będzie brał pod uwagę, że w parlamencie jest prawie 90 deputowanych nacjonalistycznych i 80 deputowanych skrajnej lewicy, która jest niechętna NATO, USA i Unii Europejskiej. Być może w swojej retoryce będzie silniej podkreślał te elementy polityki, które mówią o suwerenności Francji, a także prorosyjskie akcenty.

Fot. AFP/East News

Wydanie: 2022, 27/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy