Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia

Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia

fot. ze zbiorow Elzbiety Horodyskiej

Insynuujecie, że kierownictwo Partii po trupach chce się przy władzy utrzymać?! Jesteście wyrzutkiem, hańbą Partii i społeczeństwa! Siedziałyśmy na łóżkach, wpatrując się w nieprzeniknione ciemności na zewnątrz. Trzeszczenie żwiru, chrzęst zarośli pod ciężarem wleczonego ciała. (…) Krzyk tragiczny: „Puśćcie mnie! Puuść…!” – zdławiony wpół kneblem. (…) Wychód rozpoczęto od „nowego”. Zbiegli się z dyżurki. Musztrowali go – otrzymali chyba specjalny rozkaz. – Szybciej! Szybciej! – rozlegał się wrzask Wołoszyna. – Stój! Wróć! Weź wiadro! Biegiem marsz! Padnij! Powstań! Brzęk blaszanego naczynia, ktoś biegł z nim po korytarzu. – Brudas! Świnia! Zebrać to! Rękami! Bo zlizać każę! Coo! Własnego gówna się brzydzi?! Może po ordynansa posłać, żeby sprzątnął po panu… generale?! Skończyły się generalskie czasy, skurwysynu! (…) „Nowy” musiał być więźniem nader ważnym [Marian Spychalski]. Nie spuszczano go z oka okrągłą dobę. Ilekroć prowadzono mnie korytarzem, strażnik tkwił pod jego drzwiami w tej samej pozycji. Ilekroć wyprowadzano „nowego” poza obręb celi, towarzyszyły mu grube połajanki, wyzwiska od generalskich skurwysynów i musztra. Niekiedy przeganiano go po korytarzu, wrzeszcząc: „Padnij, powstań! Przysiad! Biegiem marsz!” – do samej pobudki. (…) • Jedyną nicią łączącą mnie ze światem na zewnątrz stała się ściana celi sąsiadującej z naszą. Wystarczyło zbliżyć do niej ucho, by słyszeć, co się w niej dzieje. Zamkniętych w niej było dwóch oficerów – major i generał: zwracali się do siebie po stopniu, nie po nazwisku. Major – wielce gadatliwy, generał – małomówny. Jeden i drugi przyjechali po wojnie do kraju w ramach repatriacji oficerów z Zachodu. Major żalił się gorzko na doznany zawód: dlaczego tak z nim postąpili? Sam gen. Komar zachęcał go do powrotu, zatrudnił jako fachowca z dawnego II Oddziału w obecnym II Oddziale Sztabu Generalnego, gwarantował mu bezpieczeństwo, miał już podpisany awans, a tu – zamiast awansu – Mokotów. Dziwił się również, dlaczego w śledztwie wiążą uporczywie jego przeszłą działalność w „Dwójce” z działalnością Dąbrowszczaków. Ba, wypytują go o związki samego gen. Komara z policją, z „Dwójką” przed wojną. Z tego, co usłyszałam, wyciągnęłam wniosek: albo już aresztowali, albo przygotowują aresztowanie Komara [Wacław Komar przestał być szefem wywiadu w 1950 r., aresztowany 11 listopada 1952, więziony do grudnia 1954]. Generał wracał często z przesłuchania dotkliwie pobity. Major podawał mu wodę do picia, przykładał jęczącemu z bólu zimne kompresy. Krzątając się koło niego, namawiał go usilnie, żeby przyznawał się do wszystkiego, żeby potwierdził wszystko, co chcą od niego usłyszeć: „Panie! Z nimi nie da pan rady! Nikt jeszcze nigdy nie dał im rady! I tak postawią na swoim. Niepotrzebnie pan naraża zdrowie i życie! Niech pan przypomni sobie Tuchaczewskiego, Blüchera! Chcą to samo zrobić i u nas!”. (…) • Za biurkiem siedział gen. Romkowski. Z obu boków biurka – ppłk Ludwik przygotowany do protokołowania i jeszcze jeden mężczyzna, nie pamiętam kto, być może widziałam go po raz pierwszy. Na wprost biurka, w obu kątach – stołki. Wskazano mi jeden – ten w lewym rogu. Podeszłam. Usiadłam. Milczenie. Z Romkowskiego emanuje podniecenie podobne do podniecenia strażników podbechtujących się nocami wizją rozkoszy zakazanej dla więźniów. Podniecenie scenarzysty i autora w jednej osobie. Zmontował sensacyjny dreszczowiec, wszystko gotowe, by rozpocząć – oczekuje się wpuszczenia na scenę aktora, któremu nakazano grać główną rolę. Oto i „aktor”. Zmieniony bardzo. Widziałam go po raz ostatni w jego gabinecie, kiedy zanosiłam mu dokumenty razem z napisanym przeze mnie listem do Bieruta. Wtedy – w mundurze generalskim, na fotelu pod skrzyżowanymi na ścianie zabytkowymi rapierami z muzeum. Mimo zbierających się nad nim groźnych chmur, jeszcze pewny siebie, jeszcze pełen życia. Obecnie miałam przed sobą przygarbionego, wychudłego mężczyznę z białymi pasmami na skroniach tym bardziej uwydatniającymi czerń włosów. W granatowym, wyświechtanym garniturku, w domowych kapciach dla tłumienia kroków podczas niekończącej się wędrówki w klatce – celi. Przypominał uderzająco „Marka” [okupacyjny pseudonim Spychalskiego] z lat walki okupacyjnej, zawsze głodnego, w zniszczonej, niegrzeszącej zbytnią świeżością odzieży. Wskazano i jemu stołek. Siedzieliśmy przedzieleni drzwiami. Nie miałam odwagi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2017, 33/2017

Kategorie: Książki