Za dużo gości

Za dużo gości

Europa zaczyna pękać w szwach pod naporem turystów

Można do problemu podejść za pomocą dowodów anegdotycznych – pojedynczych scenek, których wszyscy gdzieś byliśmy świadkami. Pisać o słynnych muzealnych eksponatach, których nie da się już oglądać, bo są oblężone przez setki osób zainteresowanych głównie zrobieniem im zdjęcia telefonem. O wielotysięcznych wycieczkowcach wpływających do małych portów i wypluwających z siebie rzeki ludzi, które momentalnie wypełniają ciasne ulice starych miasteczek bałkańskich czy śródziemnomorskich. O ścieżkach do zabytków blokujących się, bo kolejni influencerzy potrzebują pustego tła do fotki na Instagram. O monotonii pamiątek, wszędzie identycznych i wszędzie tak samo agresywnie wpychanych nam do rąk. O hałasie walizek uderzających kółkami o bruk. O pijanych chłopakach wymiotujących na ulicach po wieczorach kawalerskich.

Można też spojrzeć na ten temat przez pryzmat danych czy zjawisk ogólnoeuropejskich. Bo sektor turystyki odpowiada, według obliczeń Parlamentu Europejskiego, za 4% sumarycznie liczonego PKB Wspólnoty. Odsetek ten jednak skacze do 10%, jeśli dodać branże z turystyką związane i od niej zależne: hotelarstwo, tanie linie lotnicze, sektor małych i średnich przedsiębiorstw, takich jak pralnie pościeli zdobywające klientów zwłaszcza w miastach zdominowanych przez najem krótkoterminowy. To również 5% wszystkich globalnych emisji dwutlenku węgla, a biorąc pod uwagę przyśpieszenie po dwóch latach pandemicznej pauzy, liczby te będą w najbliższym czasie tylko rosnąć.

Szczyt przez cały rok

Statystyki dotyczące niektórych części Starego Kontynentu przyprawiają o gęsią skórkę. Liczba stałych mieszkańców Wenecji po raz pierwszy w historii spadła poniżej 50 tys. (do 49 tys.), co oznacza, że na lagunie jest w tej chwili więcej miejsc noclegowych dla przyjezdnych niż osób realnie ją zamieszkujących. Miejskie centrum Florencji ma z kolei 150 tys. zarejestrowanych mieszkańców, ale według obliczeń tamtejszych aktywistów dokładnie drugie tyle – przez okrągły rok – spędza tam noc.

W tych dwóch włoskich miastach dawno zniknął podział na wysoki i niski sezon, jego szczyt trwa na okrągło. Podobnie w hiszpańskiej Barcelonie, gdzie liczba przyjezdnych wzrosła z 1,7 mln w 1990 r. do 9,5 mln w 2019 r. Albo w Paryżu, gdzie, jak pisze felietonista „Financial Timesa”, pochodzący z Amsterdamu Simon Kuper, w ostatnich latach doliczono się w niektórych częściach miasta ponad 100 tys. obcokrajowców na kilometr kwadratowy. Lub we wspomnianym Amsterdamie, w którym dziennie ląduje ponad 200 samolotów tanich linii lotniczych.

Jakkolwiek na ten problem spojrzeć, obraz zawsze będzie załamujący, a przyszłość czarna. Europa tonie w turystach, zapędzając się w ekonomiczny i cywilizacyjny kozi róg.

To już nie jest żart ani przesada, turystyka wymknęła się Europejczykom spod kontroli. Nawet tego lata, rekordowego i zarazem katastrofalnego z powodu niespotykanych upałów, pożarów wybuchających od Portugalii, przez Tunezję, po Grecję, chaosu na lotniskach i trudności występujących także w podróżach mniej obciążających dla środowiska (jak chociażby pociągiem), wycieczkowicze szturmują najpopularniejsze kierunki. Media społecznościowe pełne są relacji ludzi, którzy fotografują się na tle słupów ognia, tak jakby katastrofa klimatyczna wręcz przyciągała. Magnetyzm apokaliptycznych wydarzeń nie budzi wątpliwości. Aczkolwiek chęć spędzania wakacji w miejscu, z którego być może trzeba będzie się ewakuować w środku nocy, bez możliwości spakowania walizki, naprawdę dziwi. I skoro nawet takie przesłanki końca świata nie są w stanie nas powstrzymać przed wyruszeniem na drugi koniec kontynentu w poszukiwaniu morza, słońca i relaksu – którego w takich warunkach raczej się tam nie znajdzie – trudno się spodziewać, że cokolwiek zmieni ten stan rzeczy.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 32/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.

Fot. Shutterstock

Wydanie:

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy