Żabsy

Żabsy

Miasto też potrafi pokazać się od dupy strony. Jakby nas chciało przestraszyć, wypchnąć na zewnątrz. Wyjeżdżasz w poniedziałek: słoneczne bulwary, uśmiechnięci ludzie, kwiaty w oknach pstrzą się i zielenią. Przyjeżdżasz we wtorek: mrok i mgła, pusto. Śmierdzi kurą, a droga tak się zawija, jakby chciała ciebie w siebie zawinąć. W taki właśnie wtorek przyjechałam do Gdyni: w powietrzu czuć było azot, mgła skracała ulice i chyba mewy zderzały się w powietrzu, bo kilka razy przylepiło mi się do policzka mokre pierze. Poza tym – ani żywego ducha. Groza i siarka.

Hotel pod wiaduktem. Pusto. Inni festiwalowicze na spotkaniu w muzeum. Żołnierze i robotnicy śpią na swoich piętrach. Przez okno pokoju widzę potężny rozjeżdżony plac. Na środku toi toi, po prawej ceglana ruinka, z której coś wylatuje, bo coś tam się gnieździ. Za ścianą słyszę jęki, a może to pies ujada? Szybko opuszczam pokój. Myślę: w restauracji spotkam kelnera, uśmiechnie się do mnie jak człowiek do człowieka. Ale restauracja zamknięta. Wracam na górę zagłuszyć jęki telewizorem. W telewizji „Annabelle”. Jęki zagłuszają jęki lub tworzą superjęki – nie wiadomo. Na wszelki wypadek łykam tabletkę nasenną, którą mylę z lekiem antyhistaminowym, ale i tak zasypiam.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 11/2024, którego elektroniczna wersja jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy