Dlaczego w kolebce rewolucji francuskiej tyle głosów zdobywa ktoś, kto demokrację ma za nic? Jean-Marie Le Pen – Tymiński znad Sekwany albo Lepper a la française? Od dnia pierwszej tury wyborów prezydenckich 2002 trwa ożywiona debata nad przyczynami sukcesu kandydata szowinistycznej prawicy, który – niespodziewanie nie tylko dla świata, ale i dla samych Francuzów – wszedł do drugiej, decydującej rundy batalii o Pałac Elizejski. W V Republice, gdzie tradycyjnie o prezydenturę walczyli – zazwyczaj łeb w łeb – liderzy gaullistowskiej (a potem postgaullistowskiej) prawicy i umiarkowanej lewicy, lepszy wynik Le Pena niż przywódcy socjalistów i urzędującego premiera, Lionela Jospina, wciąż wydaje się szokiem. Paryska prasa pisze o końcu demokracji, o politycznym trzęsieniu ziemi, o wstrząsie i wstydzie. W miastach powtarzają się demonstracje pod hasłami „Faszyzm nie przejdzie” i „Obronimy republikę”. Do głosowania w drugiej turze na (konserwatywnego) Jacques’a Chiraca wzywają nie tylko przedstawiciele wszystkich odłamów liberalnej prawicy i centrum, ale także zwolennicy Jospina i… komuniści. Sekretarz generalny Partii Socjalistycznej, François Hollande, publicznie tłumaczy ten wybór stwierdzeniem, że „oczywiście Jacques Chirac jest naszym przeciwnikiem, ale Jean-Marie Le Pen jest niebezpieczeństwem dla republiki”. Jak – nie bez cienia racji – zauważył komentator amerykańskiego dziennika „Washington Post”, „Francuzi zachowują się coraz bardziej schizofrenicznie. Najpierw podają Le Penowi na złotej tacy przepustkę do historii i władzy, a potem rozpaczliwie tego żałują”. Ironia ironią, ale V Republika, z której Francuzi byli przez minione kilkadziesiąt lat tak bardzo dumni, wydaje się – wraz z sukcesem Le Pena – odchodzić powoli do (chwalebnej) przeszłości. Niektórzy we Francji pytają, czy razem z klęską tego systemu w polityczny niebyt nie zsuwa się sama idea demokracji. W ojczyźnie rewolucji francuskiej, która hasła wolności, równości i braterstwa zapisała na narodowych sztandarach, a demokrację współczesną uważa za swój wynalazek, nie są to pytania błahe. Jak to możliwe, że wychowywani w republikańskim duchu wyborcy w tak wielkiej liczbie wskazują na polityka, który zaprzecza ideałom, na których zbudowano całą najnowszą historię Francji, pytają paryscy intelektualiści. Prof. Marc Lazar z paryskiego Centrum Studiów i Badań Międzynarodowych twierdzi nawet, że w ten sposób Francja „dołączyła do listy nienormalnych demokracji”. Powróćmy na chwilę do porównań pomiędzy Le Penem a naszym rodzimym Stanisławem Tymińskim czy Andrzejem Lepperem. Pozornie analogie nasuwają się same. Tymiński w 1990 r. był autorem politycznej sensacji, wchodząc do drugiej rundy wyborów prezydenckich po zepchnięciu na trzecie miejsce Tadeusza Mazowieckiego – murowanego, wydawało się, kandydata do decydującego pojedynku z Lechem Wałęsą. Lepper przeszedł podobną do Le Pena drogę na polskim politycznym podwórku – od człowieka zbierającego ułamki procentu poparcia i traktowanego jako element politycznego folkloru do realnej groźby dla funkcjonowania instytucji demokratycznych. Jest jednak – warto to sobie uzmysłowić – wiele odmienności w owych przykładach, w tym co najmniej jedna zasadnicza różnica. Nasze rodzime zawirowania wyborcze, owocujące poparciem dla demagogów i populistów, miały (i mają) miejsce w kraju nieustabilizowanym politycznie i biednym, w którym rozpaczliwe decyzje przy urnie są refleksem gospodarczego kryzysu albo bólów ekonomicznej transformacji. Francja 2002 r. jest krajem zamożnym i stabilnym, gdzie w minionych latach sytuacja gospodarcza była dobra, a nawet bardzo dobra. Lionel Jospin jako premier przeprowadził wiele potrzebnych krajowi reform, które JUŻ przynoszą owoce. Jak to możliwe zatem, że faszyzujący populista zdobywa aż takie poparcie? Niegdysiejszy rewolucjonista, a dziś deputowany z listy Zielonych do Parlamentu Europejskiego, Daniel Cohn-Bendit mówi, że sukces Le Pena to przede wszystkim klęska francuskiej lewicy. „Socjaliści przestali być wystarczająco socjalistyczni”, pisze André Glucksman. „Jedną z pierwszych deklaracji Lionela Jospina w kampanii wyborczej było oświadczenie „nie jestem socjalistą”, a cały jego program nie był zbyt lewicowy. Efekt – pomiędzy Chirakiem a Jospinem nie było zbyt dużych różnic”, twierdzi Gilles Corman, politolog w instytucie badania opinii publicznej SOFRES. W lukę pozostawioną przez pragmatyka Jospina – uważają zwolennicy takiej interpretacji ostatnich zdarzeń – weszli nie tylko lewicowi radykałowie (trockistka Arlette Laguiller uzyskała około 6% poparcia), ale także… prawicowiec Le Pen. „Lider Frontu
Tagi:
Mirosław Głogowski









