Co zagraża akcesji do Unii?
ZAPISKI POLITYCZNE W parlamencie i w mediach toczą się liczne i żywe debaty o naszej integracji z Unią Europejską. Rząd RP lubi słuchać pochwał za dokonania w tej dziedzinie i odpowiada niechętnie, zgryźliwie na wszelką krytykę jego poczynań. A jest o czym mówić. Fatalna początkowa obsada personalna urzędów integracyjnych – i niektórych komisji sejmowych – była wszak od początku istnienia rządu AWS-UW, czyli złowieszczej koalicji prawicowej, odbierana przez sporą część polityków zachodnich z niepokojem o jakość zbliżającego się partnerstwa. Nic w tym dziwnego. Europa Zachodnia, w stronę której zmierzamy – jako przyszły partner polityczno-gospodarczy, a już teraz sojusznik wojskowy – jest w generalnym założeniu laicko-lewicowa, natomiast Polska bywa postrzegana przez Zachód jako kraj fanatycznie religiancki, rządzony przez dość skrajną, jak na upodobania socjaldemokratów europejskich, polityczną oraz ideologiczną prawicę. Wystarczy, że taki laicko-lewicowy polityk zetknie się z częścią polskiej delegacji do Rady Europy, by nabrać do naszego kraju ogromnej nieufności. Zachodni parlamentarzyści lubią konkretne rozmowy o jasno określonych wzajemnych interesach. W wystąpieniach znacznej części naszych parlamentarzystów z prawicy dudni nieustannie ideologia, martyrologia i religijna wrogość do wierzących inaczej niż my. Gdyby przyszły historyk naszych czasów zechciał udokumentować wskazaną wyżej sprzeczność postaw polityków Zachodu i polskich, wystarczy, że zacytuje spore fragmenty przemówienia posła Mariana Krzaklewskiego – do niedawna faktycznego zarządcy kraju z ramienia prawicy, teraz całkowitego bankruta, znienawidzonego nawet przez swoich polityka – wygłoszonego 6 maja w Izbie Poselskiej, podczas debaty o polskiej polityce zagranicznej. Im bardziej prawica przegrywa w opinii publicznej, tym głupiej gada, a już zupełnie politycy tej orientacji nie czują swej odpowiedzialności za postępującą na wielu obszarach kraju totalną degradację społeczeństwa i wzmagającą się tęsknotę za przeszłością, której przecież nie lubiliśmy, gdy trwała, a już do głowy nie mogło nam przyjść, że może się zdarzyć w Polsce tęsknota za nią. Padło słowo „społeczeństwo” zupełnie pomijane, czy nawet świadomie przemilczane przez rządzących jeszcze polityków. Słyszymy ciągle o tym, jakie warunki musimy zacząć spełniać, by uzyskać przyjęcie do klubu bogatych, jakim jest Unia Europejska. Te warunki można ogólnie określić krótkim zdaniem: „Musicie się dostosować, a jak nie, to fora ze dwora”. Taka zdecydowana postawa państw Zachodu spełnia rolę w dyscyplinowaniu kandydatów do Unii. Nawet prawica mądrzeje i zmienia na lepszą kadrę negocjatorów. Po objęciu władzy owa nieszczęsna prawica nie mogła pojąć, dlaczego jej ludzie tak źle się sprawdzają na arenie międzynarodowej, choć tacy z nich pewni wrogowie wszelkiej lewicy, a na dodatek pobożni i prawowierni katolicy. Wymieniono więc kadrę negocjatorów i obsadę zajmujących się tą sprawą urzędów. Natomiast zrobiono bardzo mało, by przekonać do sprawy niebagatelnych partnerów, od których zależy ostatecznie wynik wszelkich naszych starań. To właśnie społeczeństwo polskie musi w ostatniej instancji zdecydować o akcesji do Unii Europejskiej. Politycy pocieszają się korzystnymi rzekomo dla tej sprawy wynikami badania opinii publicznej. Nikt, kto przytomny, nie powie ankieterowi jasno i wyraźnie, że jest przeciw z racjonalnych przyczyn. Ale też nikt nie może dzisiaj przesądzać wyników referendum o przyjęciu nas do Unii. Różnie może z tym być. Na wrogości wobec akcesji można zbić u eurosceptyków niezły kapitał polityczny i ten kapitał jest już zbijany. Populizm tylko do czasu nie porywa większości społeczeństwa. Gdy zniechęcenie do władz kraju oraz ich polityki z pomruków niezadowolenia zmienia się w bunt, co następuje jak burza, może się zdarzyć, iż Polacy powiedzą „nie” jako fragment rewolucyjnego sprzeciwu wobec postępującej nędzy milionów. Te słowa o nędzy milionów brzmią surrealistycznie w kraju, gdzie jeszcze do niedawna zjawiska totalnego bezrobocia całych dużych regionów nikt sobie nie umiał wyobrazić. Ja natomiast wyobrażam sobie precyzyjnie, co my, ludzie „Solidarności”, wyprawialibyśmy – w słowach i czynach – z tą przeklętą „komuną”, gdyby doprowadziła Polskę do wielomilionowego bezrobocia, połączonego z powszechną bezzasiłkowością. Wszelka rulewszczyzna miałaby używanie. Mogliby szaleć – na ulicach i w salach zebrań organów władzy – w licytowaniu się trafnymi diagnozami totalizmu i jego bestialstwa wobec umęczonego narodu polskiego. Ale nawet bez udziału tej sekty politycznej społeczeństwo miałoby powody do generalnego