Zagubiona klasa

Zagubiona klasa

Cóż począć z faktem, że co najmniej 40% zatrudnionych w Polsce wykonuje pracę fizyczną? Społeczeństwo klasowe zniknęło wraz z PRL-em, zwłaszcza klasa robotnicza roztopiła się w dominującej rzeszy pracowników najemnych. Ten obiegowy, zgodny z polityczną poprawnością liberalnego PR pogląd ostro zderza się z rzeczywistością, której nie chce lub nie umie dostrzec lewica instytucjonalna. W jej języku „robotnik” wyparował jak kamfora. Pozostaje ratunkowa akcja otrzeźwiająca, zwłaszcza wobec tych polityków lewicy, którzy zanadto przejęli się obowiązującą na salonach retoryką. Cóż bowiem począć z faktem, że co najmniej 40% zatrudnionych współcześnie w Polsce wykonuje pracę fizyczną? Ponadczteromilionowa armia rzekomo nieistniejących robotników przypomina o sobie wówczas, gdy zaostrza się konfrontacja społeczna. Prof. Henryk Domański w swych ilościowych badaniach socjologicznych* wyróżnia cztery segmenty zagubionej klasy: brygadzistów, robotników wykwalifikowanych, robotników niewykwalifikowanych w produkcji oraz pracowników fizycznych usług. Do tej grupy można zaliczyć także robotników rolnych. Zdaniem profesora, dla lewicy to nadal bastion i główny adresat programu. „W krajach zachodnich partie lewicowe zmagają się z malejącym odsetkiem robotników – stąd wyrafinowane strategie wyborcze. U nas jednak sprawa nadal wygląda klarownie”, twierdzi prof. Domański. Jeśli nie liczyć sektora usług, w którym obserwujemy dynamiczny, związany z przemianami cywilizacyjnymi wzrost zatrudnienia, grupa robotnicza stopniowo się kurczy. Nie na tyle jednak, aby mówić o jej zaniku lub wręcz unicestwieniu. Przeciwnie, szereg cech zaświadczających o stabilnej tożsamości identyfikacyjnej przekonuje, że przetrwa jeszcze długo. M.in. wysoki wskaźnik homogamii, czyli zawierania małżeństw w obrębie dotychczasowego środowiska. „Jeżeli oni stanowią w dalszym ciągu najbardziej zwarty segment struktury społecznej, to tworzą odrębną kategorię. Nadal zachowują odrębność stosunków, w pewnym sensie są klasą społeczną”, przekonuje prof. Domański. To, co wydaje się najbardziej konstytutywne dla tak rozumianej zbiorowości, powinno wywołać rumieniec u tych wszystkich lewicowców, którzy w transformacji ustrojowej widzą powszechny wzrost dochodów. Z cytowanych badań wynika, że między 1992 a 2005 r. dochód na osobę w rodzinach robotniczych spadł w stosunku do średniej krajowej z 0,84 do 0,77 pkt. „Przegranymi na transformacji są robotnicy w całości – schodzą relatywnie w dół w stosunku do średniej”. W ten sposób objawia się nam wielka, zróżnicowana grupa społeczna, dotknięta względnym zubożeniem, szczególnie narażona na wyzysk w procesie pracy. To w jej interesie najdobitniej wyraża się dezyderat wyższej płacy minimalnej, większej opieki socjalnej i zdrowotnej, nowoczesnej, bezpłatnej edukacji i równości uczestnictwa w kulturze. Zwłaszcza ostatni segment, zilustrowany poziomem czytelnictwa, dowodzi, że robotnicy jako całość są grupą wyłączoną z obiegu kulturalnego. Fenomen zniknięcia z horyzontu lewicy instytucjonalnej tak interesującej i ważnej grupy społecznej tłumaczy się mistyfikacją państwa ludowego, w którym proletariat ogłoszono klasą rządzącą. I chociaż prestiżowa i polityczna rola robotników (zwłaszcza w przełomowych dla PRL wydarzeniach roku ’56 czy ’80) nie podlega dyskusji, ich codzienny wpływ na ówczesną władzę nie był wielki. Potwierdzają to wspomnienia pracowników przemysłowych zakładów pracy PRL, choćby hutników warszawskich.** Transformacja ustrojowa dokonała przewrotu nie tylko w języku, z którego skreślono zużyty termin, lecz także – w znacznym stopniu – w myśleniu politycznych elit lewicy. Robotnik stał się niemodny, anachroniczny, a nawet – w czasach Leszka Millera – najwyraźniej przeszkadzał władzy, gratyfikującej najbardziej dynamiczną i rozwojową grupę biznesu. Trudno nie dostrzec kompromitującej luki w dokumentach programowych obecnej lewicy parlamentarnej. Sporym metodologicznym osiągnięciem było zastąpienie w nich pojęcia „pracobiorca” terminem „pracownik najemny”. Ale ta ostatnia kategoria obejmuje także dyrektora lub prezesa banku, szczycących się dochodami kilkaset razy przewyższającymi średnią krajową. Oficjalna lewica z trudem otrząsa się z neoliberalnego narzecza; fakt, że tak bezkrytycznie je przyjęła, wiele mówi o przyczynach utraty wiarygodności społecznej i sposobie jej odzyskiwania. Nie pozostaje zatem nic innego jak odkrycie na nowo realnie istniejących ludzi, zawodów i środowisk i nazywanie ich zgodnie z wielką tradycją lewicy. Wszak nowożytna formacja postawiła sobie za cel obronę interesów proletariatu, czyli ludzi pozbawionych wszystkiego oprócz własnego potomstwa. Wydaje się, że sugestywny termin pasuje jak ulał do grupy najbiedniejszych Polaków, wegetujących poniżej minimum biologicznego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 38/2008

Kategorie: Opinie