Zamknięte drzwi Królestwa

Zamknięte drzwi Królestwa

W ciągu ostatnich miesięcy 11 tys. Polaków odmówiono wjazdu do Wielkiej Brytanii Z pozoru zasada jest prosta. Przy wjeździe do Wielkiej Brytanii należy przekonać urzędnika imigracyjnego, że przyjeżdża się jako turysta. Niby nieskomplikowane, a jednak nie każdemu się udaje. Chociaż polsko-brytyjska umowa o ruchu bezwizowym obowiązuje od kilku lat, surowe traktowanie przez służby imigracyjne uderza w wiele uczciwych osób. Brytyjskie przepisy imigracyjne nie określają wymogów, jakie powinien spełnić przyjezdny, aby zostać wpuszczony na obszar Zjednoczonego Królestwa. Wskazują natomiast, że urzędnik ma prawo do nieodwołalnych decyzji, jeśli tylko polski turysta nie przedstawi przekonywających argumentów, że będzie mógł się utrzymać, zwiedzać kraj czy studiować bez podejmowania nielegalnej pracy. Ostateczna decyzja urzędnika jest wynikiem rachunku prawdopodobieństwa opartego na wyjaśnieniach przyjezdnego. Każdy przypadek jest indywidualnie rozpatrywany. Przesłuchania bywają niekiedy dramatyczne. Urzędnicy imigracyjni mają prawo do zadawania najbardziej osobistych pytań, rewizji i czytania przewożonej zamkniętej korespondencji, jeśli ma im to ułatwić wyrobienie sobie opinii o turyście. – Byłam upokorzona. Wypytywali, skąd mam pieniądze i gdzie pracuje matka. Rewidują, czytają prywatne listy. Nie wierzą, że rodzice zafundowali kurs angielskiego. Tak wielu Polaków wspomina brytyjskich urzędników imigracyjnych. W konfrontacji ze stojącym na podwyższeniu mundurowym przybysze z ubogich krajów są na z góry straconej pozycji. Tylko od jego ukrytego pod przepisami widzimisię zależy, czy zostaną wpuszczeni. Jak radzą w ambasadzie brytyjskiej w Warszawie, urzędnika można przekonać listami, zaświadczeniami o opłaconych już kursach językowych lub wykupionych pokojach w hotelu, sumą pieniędzy na życie, a także adresem, telefonem i statusem (także finansowym) osoby zapraszającej. To jednak teoria. Przekonała się o tym nauczycielka z Iławy, która jechała na kurs do szkoły językowej w Portsmouth. Gdy wylądowała na Heathrow, spotkała ją niemiła niespodzianka. Chociaż miała niezbędne dokumenty, karty bankomatowe i gotówkę, brytyjscy urzędnicy zabrali jej paszport i zawrócili do Polski. Nie pomogła interwencja polskiego konsulatu ani pracowników szkoły, do której miała trafić. Brytyjczycy uznali, że jest niewiarygodna, bo zbyt mało zarabia. Tymczasem żadne przepisy nie określają minimalnej lub maksymalnej wysokości zasobów finansowych, jakie przyjezdny winien mieć, przybywając do Wielkiej Brytanii, ani też statusu majątkowego w kraju. Dla urzędnika był to jednak wystarczający powód do podjęcia decyzji. Przy takim rozumowaniu zawsze można znaleźć pretekst i dopasować go do odpowiedniego paragrafu. Zwłaszcza jeśli trafimy na urzędnika, który miał zły dzień bądź cechuje go wrodzona awersja do Polski. Kilkugodzinny pobyt w Londynie, a raczej na miejscowym lotnisku Stansted nie najlepiej wspomina również Magdalena Gaisek, studentka z Krakowa. Magdzie i jej przyjaciołom z zespołu muzycznego brytyjscy urzędnicy zgotowali prawdziwy koszmar. – 15 lipca tego roku razem z trójką przyjaciół lecieliśmy do Irlandii. Zaprosiła nas rodzina kolegi. Świętowali 25-lecie ślubu i chcieli, abyśmy u nich zagrali. Przez cały rok odkładałam pieniądze na wyjazd i cieszyłam się na samą myśl o dwóch tygodniach spędzonych w Irlandii – wspomina Magda. Zapakowali instrumenty, każdy miał po 200 euro w kieszeni, karty bankomatowe, zaproszenia i w drogę. W Londynie mieli międzylądowanie. Początkowo nic nie wskazywało na problemy. Sprawdzono dokumenty, zapytano o cel podróży. – Chociaż nie mieliśmy problemów z porozumiewaniem się, wszystko się przedłużało, a nam ciągle kazano czekać. W pokoju obok gromadzili się urzędnicy. Patrzyli na nas i śmiali się. W końcu zaprowadzono nas do immigrations office. Trzy niewielkie pokoje, w każdym stół i dwa krzesła. Typowe miejsce przesłuchań. Tam zaczęła się prawdziwa jazda – opowiada Magda. – Zabroniono nam się komunikować. Najpierw poproszono kolegę. Został szczegółowo przeszukany, kazano mu nawet ściągnąć buty. Urzędnik rzucał nimi o podłogę. Być może myślał, że wypadną z nich ciężkie narkotyki? Zabrano im telefony, paszporty i pieniądze. – Co się dzieje, co z nami będzie? – pytaliśmy. – Siedzieć i czekać – odpowiadał bezosobowo urzędnik. Zrobiono nam zdjęcia i wraz z dokumentami powieszono na ścianie w pokoju. Czuliśmy się jak przestępcy – wspomina Magda. Około godz. 14 usłyszeli: – Irlandia nie chce was widzieć u siebie. Kiedy zapytałam, co z naszymi prawami, w odpowiedzi zobaczyłam szyderczy uśmiech urzędnika.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 46/2003

Kategorie: Świat
Tagi: Tomasz Sygut