Zapomniane ofiary

Zapomniane ofiary

Dla ludności cywilnej powstanie warszawskie było piekłem i tragedią. Prawie 200 tys. zabitych, 650 tys. wygnanych z miasta Oddziały AK zaczęły opuszczać Warszawę 4 października 1944 r., dwa dni po podpisaniu kapitulacji powstania. Relacje kronikarzy były zgodne – powstańcy nie sprawiali wrażenia przegranego, rozbitego wojska. Maszerowali w zwartym szyku, równo wybijając rytm o warszawski bruk. „Na prawo patrz! Stojący obok ksiądz błogosławił przechodzące oddziały. Szliśmy wyrównanymi czwórkami”, wspominał Stanisław Jankowski „Agaton”, dowódca plutonu w Batalionie „Pięść”. „Wychodziliśmy z podniesionym czołem, wojskowym krokiem. (…) Nie wyglądaliśmy na pokonanych i nie czuliśmy się pokonani. Tkwiła w nas świadomość, że dokonaliśmy czegoś wielkiego”, relacjonował Andrzej Janicki „Żuliński”, dowódca plutonu Kompanii „Warszawianka” Zgrupowania „Chrobry II”. Oddzielnym strumieniem wychodziła ludność cywilna. „Szliśmy wśród transportu rannych, częściowo wlokących się o własnych siłach, w większości na noszach”, pisał Jan Nowak-Jeziorański (wraz z żoną ukrywał zwoje filmów z powstania). Tu już nie było wyrównanych czwórek. „Brudni, wycieńczeni i zdezorientowani ludzie (…). Chwiejący się na nogach opiekunowie podtrzymywali chwiejących się na nogach podopiecznych. Wychudzeni, oślepieni, krwawiący, pokryci bandażami lub kulejący ranni wspierali jeden drugiego. Sklecone byle jak nosze uginały się pod ciężarem osób niezdolnych do marszu, sparaliżowanych lub konających. Godzina po godzinie, dzień po dniu ta masa ludzkiego cierpienia posuwała się z wolna naprzód” – tak ten exodus ludności cywilnej opisuje Norman Davies. Przez utworzony w Pruszkowie na terenie warsztatów kolejowych obóz przeszło 650 tys. warszawiaków. Stąd po brutalnej segregacji trafiali do obozów koncentracyjnych, na roboty do Rzeszy, w najlepszym razie na tułaczkę. W opustoszałej Warszawie wygnańcy zostawiali najbliższych. „Pozostały tylko niezliczone groby, których nie brakowało na żadnym podwórzowym klombie”, wspominał Stefan Korboński „Zieliński”, który opuścił stolicę pod sam koniec ewakuacji. Zostawiali też ruiny swoich domów – lub domy, które miały zmienić się w ruiny. Niemcy bowiem natychmiast rozpoczęli planową akcję palenia i burzenia stolicy. „O ile w czasie Powstania Warszawskiego uległo zniszczeniu ok. 25% stanu przedwojennego miasta, to od dnia zakończenia walk powstańczych do 17 stycznia 1945 r. nieprzyjaciel wysadził w powietrze lub spalił ponad drugie tyle”, stwierdza Władysław Bartoszewski w „Dniach walczącej stolicy”. Te październikowe dni stanowiły tragedię, ale przynosiły promyk nadziei, bo oznaczały zakończenie tragedii jeszcze większej. Tylko pierwsze dni powstania były pełne euforii. „Następuje wybuch szalonego entuzjazmu. Ludzie, jak na komendę rzuconą przez kogoś niewidzialnego, zaczynają śpiewać „Warszawiankę”. Śpiewa cała ulica. Ci na jezdni i na chodnikach i ci, którzy wylegli na balkony, ci stojący w oknach. Ogarnia mnie uniesienie, jakiego nie doznałem nigdy przedtem i nigdy później”, opisywał Jan Nowak-Jeziorański. Bardzo szybko zaczęła się jednak powstańcza codzienność – czyli pasmo niewyobrażalnych udręk fizycznych i psychicznych, które stały się udziałem warszawiaków. Kapitulacja dawała szansę ocalenia. „Wiadomo, że jak pertraktują, to się zgodzą. Wierzyło się, że nic złego nas nie czeka, chciało się w to wierzyć, bo się miało dosyć i Powstania, i wojny w ogóle, i nienawiści, i zabijania, i ginięcia. (…) Właściwie to było święto, co tu ukrywać”, pisał Miron Białoszewski. Choć święto pełne rozpaczy, bo Białoszewski – nie on jeden – płakał, wychodząc z miasta: „Koniec. Po wszystkim. Dwieście tysięcy ludzi leży pod gruzami. Razem z Warszawą”. Mordowano od samego początku Taki był koniec. A początek? Od 2 sierpnia Niemcy rozpoczęli mordowanie ludności cywilnej, najpierw na Mokotowie i Ochocie. Kształtuje się praktyka stosowana przez następne dni: wrzucanie do mieszkań i piwnic granatów, dobijanie rannych z pistoletów; usuwanie ludzi z mieszkań i rozstrzeliwanie z broni maszynowej. Rozkaz przekazany dowódcom przez Himmlera nakazuje wytępienie całej ludności stolicy, bez względu na płeć i wiek. „Z przerażeniem patrzyłyśmy na nosze, w których leżały na wpół zwęglone postacie ludzkie, małe dzieci o twarzyczkach ropiejących, czarnych, opuchłych. Okazało się, że Niemcy zdobywszy jakąś ulicę, spędzali ludność do podminowanych schronów lub zamykali w piwnicach i obrzucali granatami”, opowiadała Władysławowi Bartoszewskiemu siostra Jadwiga Ledóchowska z szpitala Elżbietanek. Od razu też grupy mieszkańców, zwłaszcza kobiet (bo Niemcy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 40/2010

Kategorie: Historia