Zapomniane ofiary

Zapomniane ofiary

Dla ludności cywilnej powstanie warszawskie było piekłem i tragedią. Prawie 200 tys. zabitych, 650 tys. wygnanych z miasta

Oddziały AK zaczęły opuszczać Warszawę 4 października 1944 r., dwa dni po podpisaniu kapitulacji powstania. Relacje kronikarzy były zgodne – powstańcy nie sprawiali wrażenia przegranego, rozbitego wojska. Maszerowali w zwartym szyku, równo wybijając rytm o warszawski bruk. „Na prawo patrz! Stojący obok ksiądz błogosławił przechodzące oddziały. Szliśmy wyrównanymi czwórkami”, wspominał Stanisław Jankowski „Agaton”, dowódca plutonu w Batalionie „Pięść”. „Wychodziliśmy z podniesionym czołem, wojskowym krokiem. (…) Nie wyglądaliśmy na pokonanych i nie czuliśmy się pokonani. Tkwiła w nas świadomość, że dokonaliśmy czegoś wielkiego”, relacjonował Andrzej Janicki „Żuliński”, dowódca plutonu Kompanii „Warszawianka” Zgrupowania „Chrobry II”.
Oddzielnym strumieniem wychodziła ludność cywilna. „Szliśmy wśród transportu rannych, częściowo wlokących się o własnych siłach, w większości na noszach”, pisał Jan Nowak-Jeziorański (wraz z żoną ukrywał zwoje filmów z powstania). Tu już nie było wyrównanych czwórek. „Brudni, wycieńczeni i zdezorientowani ludzie (…). Chwiejący się na nogach opiekunowie podtrzymywali chwiejących się na nogach podopiecznych. Wychudzeni, oślepieni, krwawiący, pokryci bandażami lub kulejący ranni wspierali jeden drugiego. Sklecone byle jak nosze uginały się pod ciężarem osób niezdolnych do marszu, sparaliżowanych lub konających. Godzina po godzinie, dzień po dniu ta masa ludzkiego cierpienia posuwała się z wolna naprzód” – tak ten exodus ludności cywilnej opisuje Norman Davies.
Przez utworzony w Pruszkowie na terenie warsztatów kolejowych obóz przeszło 650 tys. warszawiaków. Stąd po brutalnej segregacji trafiali do obozów koncentracyjnych, na roboty do Rzeszy, w najlepszym razie na tułaczkę.
W opustoszałej Warszawie wygnańcy zostawiali najbliższych. „Pozostały tylko niezliczone groby, których nie brakowało na żadnym podwórzowym klombie”, wspominał Stefan Korboński „Zieliński”, który opuścił stolicę pod sam koniec ewakuacji. Zostawiali też ruiny swoich domów – lub domy, które miały zmienić się w ruiny. Niemcy bowiem natychmiast rozpoczęli planową akcję palenia i burzenia stolicy. „O ile w czasie Powstania Warszawskiego uległo zniszczeniu ok. 25% stanu przedwojennego miasta, to od dnia zakończenia walk powstańczych do 17 stycznia 1945 r. nieprzyjaciel wysadził w powietrze lub spalił ponad drugie tyle”, stwierdza Władysław Bartoszewski w „Dniach walczącej stolicy”.
Te październikowe dni stanowiły tragedię, ale przynosiły promyk nadziei, bo oznaczały zakończenie tragedii jeszcze większej. Tylko pierwsze dni powstania były pełne euforii. „Następuje wybuch szalonego entuzjazmu. Ludzie, jak na komendę rzuconą przez kogoś niewidzialnego, zaczynają śpiewać „Warszawiankę”. Śpiewa cała ulica. Ci na jezdni i na chodnikach i ci, którzy wylegli na balkony, ci stojący w oknach. Ogarnia mnie uniesienie, jakiego nie doznałem nigdy przedtem i nigdy później”, opisywał Jan Nowak-Jeziorański. Bardzo szybko zaczęła się jednak powstańcza codzienność – czyli pasmo niewyobrażalnych udręk fizycznych i psychicznych, które stały się udziałem warszawiaków.
Kapitulacja dawała szansę ocalenia. „Wiadomo, że jak pertraktują, to się zgodzą. Wierzyło się, że nic złego nas nie czeka, chciało się w to wierzyć, bo się miało dosyć i Powstania, i wojny w ogóle, i nienawiści, i zabijania, i ginięcia. (…) Właściwie to było święto, co tu ukrywać”, pisał Miron Białoszewski. Choć święto pełne rozpaczy, bo Białoszewski – nie on jeden – płakał, wychodząc z miasta: „Koniec. Po wszystkim. Dwieście tysięcy ludzi leży pod gruzami. Razem z Warszawą”.

Mordowano od samego początku

Taki był koniec. A początek? Od 2 sierpnia Niemcy rozpoczęli mordowanie ludności cywilnej, najpierw na Mokotowie i Ochocie. Kształtuje się praktyka stosowana przez następne dni: wrzucanie do mieszkań i piwnic granatów, dobijanie rannych z pistoletów; usuwanie ludzi z mieszkań i rozstrzeliwanie z broni maszynowej. Rozkaz przekazany dowódcom przez Himmlera nakazuje wytępienie całej ludności stolicy, bez względu na płeć i wiek. „Z przerażeniem patrzyłyśmy na nosze, w których leżały na wpół zwęglone postacie ludzkie, małe dzieci o twarzyczkach ropiejących, czarnych, opuchłych. Okazało się, że Niemcy zdobywszy jakąś ulicę, spędzali ludność do podminowanych schronów lub zamykali w piwnicach i obrzucali granatami”, opowiadała Władysławowi Bartoszewskiemu siostra Jadwiga Ledóchowska z szpitala Elżbietanek.
Od razu też grupy mieszkańców, zwłaszcza kobiet (bo Niemcy rozsądnie zakładali, że szczególnie do nich powstańcy nie będą strzelać), są pędzone przed czołgami i żołnierzami atakującymi polskie pozycje. Wymyślił to gen. Reiner Stahel, dowódca garnizonu Warszawy. Po raz pierwszy atak na pozycje powstańcze przy użyciu żywej tarczy z ludności cywilnej przeprowadzono 3 sierpnia na Wolskiej. Powstańcy cofnęli się, barykada została zdobyta. 5 sierpnia pognano przed czołgami kobiety z domów przy Puławskiej. Też się udało. Wiadomo było jednak, że jeśli Niemcy przekonają się o skuteczności tej metody, to już zawsze będą pędzić ludzi przed czołgami. Dlatego podczas kolejnego ataku pod osłoną kobiet, na barykadę na Lesznie, powstańcy zajęli pozycje po bokach i ostrzelali zaskoczonych Niemców od tyłu. Wtedy większość kobiet zdołała szczęśliwie przebiec przez polskie pozycje. Niekiedy jednak, niestety, ginęły w wymianie ognia.

Technologia sprawnego zabijania

Niemcy koncentrowali swoje akcje w wybranych obszarach, toteż przez wiele dni w niektórych rejonach, zwłaszcza w Śródmieściu, panował względny spokój, w oknach czasami nawet były szyby. Z czasem jednak pożoga docierała niemal wszędzie. Bombowce nurkujące systematycznie i bezkarnie burzyły i paliły bombami zapalającymi dom po domu. „Naloty te przedstawiały piękne, niezapomniane widowisko. Odczuwaliśmy coraz większą radość, gdy bomby spadały na tereny, w których, jak wiedzieliśmy, znajdowały się silne ogniska oporu, i wyrzucały w górę straszliwe chmury wybuchów. Ostrzeliwanie z broni pokładowej pogłębiało naszą radość”, cieszył się dr Krug z urzędu gubernatora dystryktu warszawskiego.
„Warszawa w przeważającej części stoi w płomieniach. Palenie domów jest najpewniejszym środkiem zlikwidowania powstańczych kryjówek. (…) W milionowym mieście panuje nędza nie do opisania. Po stłumieniu lub upadku powstania Warszawie przypadnie w udziale zasłużona kara całkowitego zniszczenia”, meldował już 5 sierpnia do Berlina gubernator Hans Frank.
Tylko tego jednego dnia na Woli zginęło ok. 20 tys. ludzi. Prowadzący tam natarcie gen. Heinz Reinefarth podejmuje działania, które przeszły do historii jako „Rzeź Woli”. Masowe egzekucje ludności odbywają się w rejonie Hali Mirowskiej, w fabryce Franaszka, w oddziale fabryki Ursus przy Wolskiej, przy Wawelskiej, Okopowej. Ludzie są rozstrzeliwani, zakłuwani bagnetami, paleni żywcem. Choć Niemcy dobijają tych, którzy nie zginęli od razu, parę osób przeżyło. Np. Janina Mamontowicz, którą wyprowadzono na rozstrzelanie z dwoma synami i rodzicami. Kule ominęły ją i dzieci, cała trójka upadła na ziemię, udając zmarłych. Starszy syn (dziewięcioletni) nie wytrzymał napięcia, poruszył się, niemiecki żołnierz strzelił mu dwa razy w skroń.
Niemcy zajmują też szpitale, mordując personel i chorych. W szpitalu św. Łazarza zabito prawie 1000 osób, pacjentów i członków personelu oraz rozstrzelanych tam mieszkańców. W Wolskim przy ul. Płockiej ginie dyrektor i wielu pracowników (60 osób) oraz ponad 300 pacjentów.
Chcąc usprawnić skuteczność mordowania, mieszkańców gromadzono w kilku wybranych punktach, gdzie rozstrzeliwano ich z broni maszynowej. W miejscach egzekucji powstawały zwały trupów dochodzące do 2 m wysokości, 20 m szerokości i 35 m długości, co ułatwiało później palenie zwłok. Tej metody nie trzymano się jednak zbyt kurczowo, podchodząc elastycznie do wykonywanych zadań. Gdy więc ludność cywilna była już zgromadzona, likwidowano ją od razu na miejscu, tak jak przy ul. Górczewskiej, gdzie otoczono trzy bloki, ustawiono wokół karabiny maszynowe, po czym przez okna wrzucono granaty, a domy podlano benzyną i podpalono. Ludzie palili się żywcem, gdy zaś skakali z okien albo usiłowali wyjść drzwiami, strzelano do nich. Zabito wtedy ponad 1000 osób.
Impet zbrodni na Woli, dokonywanych przez oddziały Reinefartha, zmniejszył się po 5 sierpnia, gdy głównodowodzący oddziałów niemieckich Erich von dem Bach Zelewski (pochodzący zresztą z rodziny o polskich korzeniach, jego ojcem był Józef Zelewski, a matką Ewelina Szymańska) zakazał zabijania kobiet i dzieci. Wszyscy podejrzewani o udział w walkach, a także mężczyźni ranni, niedołężni, niezdolni do pracy byli jednak nadal mordowani. W praktyce jeszcze przez wiele dni dochodziło w Warszawie także do egzekucji kobiet i dzieci.
Oprócz rzezi na Woli była rzeź Ochoty. W rejonie ul. Opaczewskiej doszło do masowych gwałtów, wiele kobiet zostało potem zamordowanych. W okolicy ul. Olesińskiej Niemcy wybili granatami kilkaset osób spędzonych do piwnic. Na targowisku warzywnym, Zieleniaku, gdzie stłoczono kilkanaście tysięcy ludzi wypędzonych z domów, zginęło kilkaset osób. Nocami członkowie RONA wyprowadzali z tłumu młode kobiety, które gwałcili, a potem zabijali.
W sumie na Woli, jak się szacuje, zamordowano od 40 do 65 tys. osób cywilnych, na Ochocie ponad 10 tys., w Śródmieściu ponad 5 tys., podobnie na Mokotowie.

Czekanie na bomby

Na wieść o masowych zbrodniach tysiące mieszkańców uciekło do Śródmieścia. „Główna fala uchodźców z Woli uderzyła w nas o brzasku. W potarganym odzieniu, w obłędnym strachu, osmoleni sadzami kobiety i mężczyźni, którzy samotnie wyrwali się z piekła na Młynarskiej, Potockiej czy placu Kercelego. Potem rodziny z tobołami, z dobytkiem zgarniętym w koce i prześcieradła, z niemowlętami na rekach”, opisywał Wacław Zagórski „Lech”, dowódca batalionu w Zgrupowaniu „Chrobry II”. Powstańcze posterunki starały się jakoś rozdzielać strumienie uchodźców, tysiące ludzi zajmowało piwnice, koczowało na podwórzach.
Nad tą falą nie dało się zapanować. Bezdomnych wciąż przybywało, niezburzonych domów było coraz mniej, w mieście szalały pożary. Silniejsi i bardziej zdecydowani zajmowali mieszkania, nie przejmując się ich lokatorami. „Powstają ustawiczne konflikty odnośnie samowolnego zakwaterowania. Starcy, dzieci i chorzy są bez jakiejkolwiek opieki i właściwego skierowania”, stwierdzał jeden z meldunków do Komendy Głównej AK, z niewątpliwie słuszną konkluzją, iż „wielka fala bezdomnych z natury rzeczy stwarza nastroje zdecydowanie depresyjne, wpływające na całe otoczenie”.
Problem bezprawnego zajmowania lokali został dość skutecznie rozwiązany przez Niemców. Ostrzał artyleryjski i bomby zabijały tak wielu warszawiaków i niszczyły tyle domów, że mieszkańcy zaczęli przenosić się do piwnic. Poprzebijano tam przejścia do sąsiednich budynków, powstał cały labirynt korytarzy.
„Oficynę naszego domu rozwalił pocisk działa zwanego „grubą bertą”. Brat Mamy osunął się dokładnie na mnie. „Wujku, co robisz?” – zapytałem śmiejąc się wyczekująco, bo myślałem, że chce jakimiś żartami odwrócić moją uwagę od tego, co się dzieje. A on już nie żył (…). Poruszaliśmy się głównie piwnicami. Dziki strach przed zasypaniem towarzyszył mi przez całe dwa miesiące (…). Przez całe życie unikałem tematu Powstania. Uciekałem od wspomnień, nie chciałem słyszeć żadnych informacji”, opowiadał Jacek Fedorowicz Normanowi Daviesowi.
W piwnicach ludzie siedzieli na legowiskach z koców i sienników, w ciemności, w strasznym ścisku i smrodzie, brudni, przysypani pyłem, gryzieni przez wszy, pchły i pluskwy, często przez całe powstanie bez zmiany bielizny i ubrania. Byli głodni i spragnieni, szerzyła się czerwonka. Na powietrze wychodzili tylko nocą (uporządkowani Niemcy na ogół wtedy nie strzelali), szczególnie gdy musieli podjąć ryzykowne wyprawy po coś do zjedzenia lub po wodę (wodociągi już nie działały). Szybko zapanowała wśród nich tzw. psychika schronu, wyrażająca się w niemal całkowitej apatii i lęku przed bombami.
Piwnice to nie schrony przeciwlotnicze, więc precyzyjne trafienie niszczyło dom, a zawalone kondygnacje grzebały mieszkańców – na Miodowej, gdzie pod zburzonym bombą domem zginęło ponad 200 osób, na Malczewskiego (ponad 100) i w wielu innych miejscach. Szansa przeżycia była jednak większa niż na powierzchni, gdzie groziła śmierć od kuli gołębiarza, od bomb, odłamków, ostrzału artyleryjskiego. W pamięci mieszkańców stolicy zapisały się sześciolufowe moździerze, zwane krowami lub szafami, bo ich dźwięk przypominał zgrzyt przesuwanej szafy czy ryk krowy. Jeden z mieszkańców widział skutki trafienia takiego moździerza w podwórko, gdzie przebywali uchodźcy: „W niespełna minutę później zamiast żywych ludzi leżały na trotuarze już tylko zwęglone, pokurczone figurki”.
Ludzie często chronili się w kościołach, mając nadzieję, że solidna konstrukcja może stanowić jakąś ochronę. Tak było w kościele i klasztorze Sakramentek na Nowym Mieście. Dowódcy AK zwrócili się do matki przełożonej, by pozwoliła obsadzić klasztor żołnierzami. Przełożona miała wątpliwości, ale w końcu zgodziła się na założenie w klasztorze stanowisk powstańczych. 31 sierpnia Niemcy postawili ultimatum, że jeśli klasztor nie zostanie ewakuowany, zburzą go. Przełożona przekazała ultimatum dowództwu AK. Usłyszała, że żołnierze zostają w klasztorze, a „widok sióstr i duchownych opuszczających swoje stanowiska byłby dla żołnierzy bolesnym ciosem”. Siostry postanowiły więc także zostać, zwłaszcza że kościół był pełen bezdomnych uchodźców. Czas ultimatum dawno minął, zaczęły się codzienne modlitwy wieczorne. Klasztor został wtedy zbombardowany, w gruzach zginęło ponad 1000 osób, w tym 35 sióstr. Gdy garstka tych, które przeżyły, wyszła z ruin, żołnierze AK, stojąc w szeregu, salutowali im.
W Warszawie zabitych przybywało, więc dowódca powstania Antoni Chruściel „Monter” wydał rozkaz, iż zmarłych „należy grzebać w jakimkolwiek stosownym miejscu (…) na najbliższych placach, skwerach lub podwórzach”. Wkrótce groby były wszędzie, gdzie tylko udało się rozkopać ziemię, zmarłych przysypywano też gruzem z ruin, a gdy i tak nie nadążano z chowaniem ciał, po prostu układano je obok siebie. „Tuż przy murze siedzieli rzędem milczący ludzie. Odblask ognia oświetlił im twarze. Ich nieruchomość przeraziła mnie. Byli martwi”, wspominała łączniczka Józefa Radzymińska „Mieczysława”.
13 sierpnia do powstańczych placówek przy pl. Zamkowym podjechał transporter opancerzony przeznaczony do podkładania ładunków wybuchowych. Kierowca uciekł, powstańcy wprowadzili transporter na ul. Kilińskiego. Gdy rozradowani mieszkańcy Starówki otaczali zdobyczny pojazd, zadziałał zapalnik czasowy, nastąpił potężny wybuch. Zginęło ponad 200 osób, kilkaset odniosło rany, zrujnowane zostały dwa domy. Fragmenty ciał zaścielały dachy domów i ulice, w kałużach krwi leżały głowy, ręce, nogi. Nie dawano sobie rady z ich zbieraniem, toteż następnego dnia Okręgowa Delegatura Rządu wydała zarządzenie: „W związku z wybuchem czołgu poleca się placówkom obrony przeciwlotniczej i ludności okolicznych domów przejrzeć place, gruz, podwórza, dachy itd. celem usunięcia części rozerwanych ciał, które mogły się tam znaleźć i nie zostały dotąd zabrane”.

Mieszkańcy zostali

Płk Karol Ziemski „Wachnowski”, dowódca Obwodu Północ, wydał 26 sierpnia rozkaz utrzymania Starówki za wszelką cenę, aż do chwili odejścia nieprzyjaciela: „Od spełnienia naszego zadania zależy nie tylko los oddziałów AK, ale i ludności cywilnej, której grozi z rąk Niemców niewątpliwa zagłada”.
Gdy jednak z ogromnymi polskimi stratami odparty został obustronny atak, podjęty w celu utworzenia korytarza między Starym Miastem a Śródmieściem, 31 sierpnia zapadła decyzja o ewakuacji powstańców do Śródmieścia kanałami. Ludność cywilna musiała zostać na Starówce.
Decyzji o odejściu powstańców oczywiście nie dało się ukryć, choć dowódca AK gen. Bór-Komorowski skierował do Londynu prośbę: „Prosimy nie podawać przez BBC wiadomości o krytycznym położeniu na Starym Mieście” (z łącznością były kłopoty, nawet radiostacje powstańcze z sąsiednich dzielnic musiały łączyć się ze sobą via Londyn). Mieszkańcy Warszawy byli przerażeni i rozgoryczeni, następowały rozdźwięki między powstańcami (w dużej części z rodzin inteligenckich) a ludnością cywilną (głównie robotniczą), pod adresem żołnierzy AK padały oskarżenia o zdradę społeczeństwa. – Chodziło o ratowanie rannych, wiadomo było, że Niemcy ich wymordują. Duży procent rannych, których można byłoby jakoś przetransportować kanałami, został na Starówce, już zabrakło czasu na ich ewakuację. Wszyscy zostali zabici. Były natomiast szanse, żeby część ludności wyszła wcześniej kanałami na Żoliborz – mówi prof. Witold Kieżun „Wypad”. I to jednak była droga ryzykowna, w okolicy Dworca Gdańskiego Niemcy pilnowali włazów, a nad burzowcem trzeba było iść po linach i wielu ludzi tam utonęło.
W rezultacie żadnej ewakuacji ludności cywilnej ze Starówki nie przeprowadzono. Gdy mieszkańcy zobaczyli, że powstańcy się wycofują, próbowali wdzierać się do włazu ewakuacyjnego na ul. Długiej. – Właz był otoczony ogromną ilością bagaży i zwłok, rozgrywały się tam dantejskie sceny. Dwie trzecie chętnych do opuszczenia Starego Miasta to byli cywile. Ludność próbowała dostać się do kanału, żandarmeria powstańcza powstrzymywała ich, strzelając w powietrze. Strzelanie do ludzi pragnących dojść do włazu wzięli na siebie Niemcy – mówi Edmund Baranowski „Jur”.
Gdy Niemcy zdobyli dzielnicę, od razu wymordowali część ludności cywilnej – starszych, chorych lub uznanych za niezdolnych do transportu. Rannych leżących w licznych piwnicznych szpitalach po części zastrzelono, tych, którzy nie mogli wstać, spalono żywcem. Niektórzy tylko ocaleli, na prośbę leżących tam rannych jeńców niemieckich, którzy zaświadczali, że Polacy traktowali ich wzorowo. Technologia zabijania pacjentów była już znana, Niemcy i żołnierze RONA stosowali ją od pierwszych dni powstania: „Leżącym na ziemi roztrzaskiwali buciorami głowy. (…) Przynosili słomę, jeden z nich polewał ją jakimś płynem. Dochodził nas straszliwy ryk i płacz żywcem palonych rannych ludzi”, napisała w swych wspomnieniach Kamila Merwartowa. Na Starówce zabito wtedy prawie 7 tys. osób.

Ku pokrzepieniu serc

Nastroje ludności cywilnej nieuchronnie się pogarszały. Mieszkańcy byli załamani i zdezorientowani. „Raz chciało się tu. Raz tam. Na Woli był strach o te rozstrzeliwania i palenia na stosach. Więc człowiek chciał się wydostać jakimś cudem z tego piekła”, pisał Miron Białoszewski.
Jeden z meldunków Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK mówił: „Występujące powszechnie zmęczenie jest w pewnym stopniu równoważone przez przyzwyczajenie. W następstwie wyczerpywania się zapasów występuje coraz silniejsza obawa przed głodem. Odrębne nastroje panują wśród pogorzelców i wysiedlonych. Jest to element całkowicie zradykalizowany, skłonny do gwałtownych wystąpień, nastawiony krytycznie wobec powstania, władz cywilnych i wojskowych. Silne nastroje religijne. Częste publiczne nabożeństwa na podwórzach domów. Objawy egzaltacji religijno-mistycznej. Cechą charakterystyczną nastrojów jest niewiara w prawdziwość oficjalnej propagandy i informacji”.
Gen. Bór-Komorowski pisał zaś 6 września w meldunku do Londynu: „Ludność cywilna przeżywa kryzys, który może mieć zasadniczy wpływ na oddziały walczące. Przyczyny kryzysu: coraz silniejsze i zupełnie bezkarne ostrzeliwanie całego obszaru na wzór Starówki, bezterminowe przedłużanie się walki, coraz mniejsze porcje głodowe dla pogorzelców i szybkie wyczerpywanie się żywności dla pozostałych, wielka śmiertelność wśród niemowląt, agitacja czynników wrogich, brak wody i elektryczności we wszystkich dzielnicach. Trudno przewidzieć, do czego może doprowadzić masowe uchodźstwo ludności z dzielnic objętych terrorem ogniowym i zagęszczanie jej w dzielnicach, z których już nie ma dróg wyjścia”.
Wspomniany brak wiary ludzi w prawdziwość oficjalnej propagandy był poniekąd uzasadniony, bo na zewnątrz władze prezentowały optymizm. Dzień później dowódca powstania „Monter” wydał odezwę: „Wierzcie w to głęboko, że dowództwo nie zawiedzie, że myślimy o wszystkim. Do nadejścia z zewnątrz pomocy upłynie jeszcze najwyżej 4-5 dni. Pomimo że źle się odżywiacie i znużeni jesteście bez granic, duch Wasz musi się zdobyć na to niedługie już przetrwanie. Chylę czoła przed Waszym dotychczasowym wysiłkiem. Ludzi, którzy Wam co innego mówią – jako zdrajców naszej świętej sprawy – oddawajcie w ręce Waszych dzielnych przełożonych”.

Tysiące wychodziły z miasta

Niemcy coraz częściej wzywali ludność cywilną do opuszczania stolicy. Władze powstańcze początkowo nie pozwalały wychodzić mężczyznom w sile wieku i zdrowym. Z czasem jednak, nie chcąc rozdzielać rodzin i rozumiejąc, że z mężczyzn, choćby i zdrowych, ale przerażonych i siedzących po piwnicach, nie będzie pożytku, zaczęto wypuszczać także ich.
– Sytuacja ludności cywilnej zwłaszcza w drugiej części powstania była tragiczna. Panował straszny głód, woda była dobrem niemal niezwykłym. Generalnie jednak mieszkańcy zachowywali się wspaniale. Zdarzały się czasem przejawy niechęci wobec powstańców, ale osobiście nie zetknąłem się z tym. Naturalnie entuzjazmu już nie było, panowało oczekiwanie na zakończenie walk. Duża część mieszkańców przechodziła poza nasze linie, Niemcy kilkakrotnie to proponowali. Przez długi czas nie było jednak chętnych, uważano to za zdradę, a poza tym nikt im nie wierzył, wszyscy wiedzieli, co Niemcy zrobili na Woli – mówi prof. Kieżun.
W dniach 8 i 9 września Niemcy na dwie godziny przerwali ogień. Ze Śródmieścia wyszło wtedy ponad 10 tys. ludzi, co często wywoływało oburzenie wśród powstańców, robiących złośliwe uwagi pod adresem wychodzących. Gdy Niemcy ogłosili takie samo dwugodzinne zawieszenie broni 26 września na Mokotowie, dzielnicę opuściło ponad 9 tys. ludzi. W obu dzielnicach wychodzili jednak przede wszystkim uchodźcy z innych dzielnic, których domy zostały spalone, którzy utracili cały dobytek.
Nastroje powstańców też były coraz gorsze. Jeden z żołnierzy Zgrupowania „Radosław”, które walczyło w pięciu dzielnicach Warszawy, Mieczysław Kurzyna „Miecz”, opowiadał Władysławowi Bartoszewskiemu: „W ogóle było tak, że zawsze najpierw spotykaliśmy dzielnicę słoneczną, roześmianą, niezniszczoną; kiedyśmy ją opuszczali, pozostawały za nami gruzy”.
Zdobycie Pragi przez wojska rosyjskie i coraz bliższa perspektywa forsowania Wisły wyraźnie poprawiły morale warszawiaków. Klęska odsieczy ze strony 1 Armii LWP i odepchnięcie powstańców od rzeki po 20 września doprowadziły jednak do ostatecznego załamania nastrojów. Wielu zdesperowanych ludzi usiłowało na własną rękę dostać się na praską stronę, wał trupów – ofiar niemieckiego ostrzału – zalegał lewy brzeg Wisły.
Zaczynały się rabunki i szaber, coraz powszechniejsze było okradanie rozbitych i popalonych domów, a także współtowarzyszy niedoli z piwnic i schronów. 21 września Delegat Rządu na Warszawę wydał więc zarządzenie, że osoby, które dopuszczają się kradzieży, a także te, które nabywają lub przechowują zrabowane mienie, podlegają karze śmierci.

„Niezłomny” obrońca Mokotowa

Na Mokotowie, gdzie zejście do kanałów było lepiej osłonięte przed ogniem niemieckim niż na Starówce, podziemną drogę ucieczki wybrało wielu mieszkańców dzielnicy. Z tragicznym skutkiem. Dowódca dzielnicy, Józef Rokicki „Karol”, 25 września odrzucił niemiecką propozycję rozpoczęcia rozmów kapitulacyjnych i zapewnił dowódcę powstania, że zamierza „bronić się do ostatka, choćby w gruzach, na najmniejszym skrawku Mokotowa”. Tego samego dnia wieczorem wydał wszystkim oddziałom rozkaz wycofania się kanałami do Śródmieścia. Dowódca powstania uznał to za samowolę, nakazując Rokickiemu powrót na stanowiska (co nie zostało wykonane). W ślad za powstańcami do kanałów runęli przerażeni mieszkańcy, którzy szli całymi rodzinami, dźwigając bagaże. Niemcy spiętrzyli wodę, wrzucali do włazów granaty i gazy trujące. W kanałach śmierć poniosły setki ludzi, wielu zostało zamordowanych, wychodząc z włazów na terenie zajętym przez Niemców.
– Były przypadki, że ludność cywilna miała serdecznie dosyć, na Starym Mieście, na Czerniakowie, o Woli już nie mówiąc. Panowało niekiedy wielkie rozczarowanie, sam byłem świadkiem, jak na pierwszej linii przy ul. Sapieżyńskiej czy Konwiktorskiej mieszkańcy zapowiedzieli, że wyjdą z białymi flagami. Gdy opuściliśmy tę pozycję, mówili: „Tyle tygodni walki, a teraz zostawiacie nas na pastwę Niemców, co z nami będzie!”. Nie było jednak szans, by ulżyć ludności cywilnej, nie starczało nawet dla najbardziej potrzebujących, dla matek z nowo narodzonymi dziećmi – mówi Edmund Baranowski „Jur”.
Powstanie dla większości mieszkańców było piekłem, nie piknikiem. Symbolem losów cywilnej ludności stolicy stało się to, co spotkało polską Niobe – Wandę Lurie (1911-1989). Jej syn urodził się 20 sierpnia 1944 r., otrzymał nieco symboliczne imię Mścisław, dziś mieszka w Warszawie, ma córkę. Ale tych, którzy w czasie powstania mordowali mieszkańców stolicy, na ogół nie spotkała żadna pomsta, a wina Niemców wobec ludności Warszawy pozostaje niezmazana.

_____________________________

Warszawska hekatomba

W powstaniu warszawskim zginęło, według różnych szacunków, od 130 do 180 tys., a nawet niemal 200 tys. cywilnych mieszkańców stolicy. Z tej liczby około 60 tys. poniosło śmierć w egzekucjach dokonywanych przez wojska niemieckie i spełniające ich rozkazy formacje kolaboracyjne, głównie rosyjskie i ukraińskie. Ponadto kilka tysięcy mieszkańców stolicy zginęło już po powstaniu, w niemieckich obozach koncentracyjnych i obozach pracy.
Spośród żołnierzy powstania zginęło 18 tys. osób (w boju lub pomordowanych), a 20 tys. odniosło rany. Straty Ludowego Wojska Polskiego forsującego Wisłę to 2,5 tys. zabitych i 1,5 tys. rannych.
Podczas tłumienia powstania zginęło 2 tys. żołnierzy z oddziałów niemieckich i kolaboracyjnych. 9 tys. zostało rannych.

__________________________

Polska Niobe

Zeznanie Wandy Lurie złożone 10 grudnia 1945 r. przed Okręgową Komisją Badania Zbrodni Niemieckich

Do 5 sierpnia przebywałam w piwnicy domu z trojgiem dzieci w wieku lat 11, 6, 3,5, będąc w ostatnim miesiącu ciąży. Tego dnia wkroczyli na podwórko żandarmi niemieccy oraz Ukraińcy, wzywając ludność do natychmiastowego opuszczenia domu. Nie mając przy sobie męża, który nie powrócił z miasta, ociągałam się, miałam nadzieję, że pozwolą mi zostać. Musiałam jednak opuścić dom. Wraz z dziećmi wyszłam na ul. Działdowską. Domy na ulicy już płonęły. Żandarmi kazali mi udać się na ul. Wolską. Na ulicach leżało pełno kabli, drutów, resztek barykad, gumy, trupy. Domy paliły się po obu stronach ulic. Stanęliśmy przed bramą fabryki „Ursus” położonej przy Wolskiej 55 (oddział fabryki w Ursusie). Było nas ponad 500 osób. Z podwórza fabryki słychać było strzały, błagania i jęki. Do wnętrza fabryki Niemcy wpuszczali, a raczej wpychali, przez bramę od ul. Wolskiej po sto osób. Nie mieliśmy wątpliwości, że na terenie fabryki zabijają. Trzymałam się z tyłu, stale się wycofując, w nadziei, że kobiety w ciąży przecież nie zabiją. Zostałam wprowadzona w ostatniej grupie. Na podwórzu fabryki zobaczyłam zwały trupów do wysokości jednego metra, rozpoznałam zabitych sąsiadów i znajomych. Ukraińcy i żandarmi ustawili nas czwórkami. W grupie było około 20 osób, w tym dużo dzieci lat 10-12. Jedną bezwładną staruszkę niósł na plecach zięć, obok szła jej córka z dwojgiem dzieci 4 i 7 lat. Trupy leżały na prawo i lewo, w różnych pozycjach. Gdy pierwsza czwórka dochodziła do miejsca, gdzie leżały trupy, strzelali Niemcy i Ukraińcy w kark od tyłu. Zabici padali, podchodziła następna czwórka, by tak samo zginąć. Bezwładną staruszkę zabito na plecach zięcia, on także zginął. Przy ustawianiu ludzie krzyczeli, błagali, modlili się. Ja byłam w ostatniej czwórce. Błagałam otaczających nas Ukraińców, by ratowali dzieci i mnie, któryś z nich zapytał, czy mogę się wykupić. Dałam mu złote trzy pierścienie. Zabrawszy to, chciał mnie wyprowadzić, jednak kierujący ekipą Niemiec – oficer-żandarm, który to zauważył, nie pozwolił i kazał dołączyć mnie do grupy przeznaczonej na rozstrzelanie. Zaczęłam go błagać o życie dzieci i moje, odepchnął mnie jednak, tak że się przewróciłam. Uderzył też i pchnął mego starszego synka. Podeszłam w ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą – rączkę starszego synka. Dzieci szły płacząc i modląc się. Starszy widząc zabitych, wołał, że i nas zabiją. W pewnym momencie Ukrainiec stojący za nami strzelił najstarszemu synkowi w tył głowy, następne strzały ugodziły młodsze dzieci i mnie. Przewróciłam się na prawy bok. Strzał oddany do mnie nie był śmiertelny. Kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki, wychodząc przez lewy policzek. Dostałam krwotok ciążowy, wyplułam kilka zębów. Byłam jednak przytomna i leżąc wśród trupów, widziałam prawie wszystko, co się działo. Obserwowałam dalsze egzekucje. Wprowadzono nową partię mężczyzn, których trupy padały i na mnie. Przywaliły mnie cztery trupy. Wprowadzono partię kobiet i dzieci – i tak grupa za grupą rozstrzeliwano do późnego wieczora. W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali kosztowności. Obok mnie leżał tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, który długo rzęził. Niemcy oddali pięć strzałów, nim skonał. W czasie dobijania strzały raniły mi nogę. Leżałam w kałuży krwi, przyciśnięta trupami. Następnego dnia egzekucje ustały. Niemcy wpadli kilkakrotnie z psami, biegali po trupach, sprawdzali, czy kto nie żyje. Słyszałam pojedyncze strzały, prawdopodobnie dobijali żyjących. Leżałam tak do poniedziałku (egzekucja odbyła się w sobotę). Trzeciego dnia poczułam, że dziecko, którego oczekiwałam, żyje. To podsunęło mi myśl o ratunku. Na czworakach przeczołgałam się po trupach do muru. Trupy leżały na wysokość co najmniej mojego wzrostu. Po drabinie przez otwarty lufcik weszłam do hali. Weszłam na okno i na podwórzu zobaczyłam żywego człowieka – mieszkankę naszego domu. Po długim szukaniu odkryłyśmy wyjście od ul. Skierniewickiej i tamtędy opuściłyśmy fabrykę. Ukraińcy stali na Wolskiej. Popędzili nas w kierunku Woli, zabierając po drodze coraz więcej osób. Niedaleko kościoła św. Stanisława rozdzielono młodych i starych. Grupę młodych mężczyzn i kobiet wprowadzono do jakiegoś zburzonego domu, skąd po chwili doszły odgłosy strzałów. Przypuszczam, że odbyła się tam egzekucja. Resztę, w tej grupie i mnie, popędzono do kościoła św. Wojciecha przy ul. Wolskiej. Po drodze widziałam leżące na jezdni i na chodnikach trupy i części ciała. Przed kościołem oficerowie niemieccy przyjęli nas popychaniem, biciem i kopaniem. Kościół był zapełniony ludnością Warszawy z różnych dzielnic. Żadnej pomocy nie udzielono, jedynie współtowarzysze niedoli podali mi trochę wody. Po dwóch dniach zostałam przewieziona furmanką z ciężko rannymi i chorymi do obozu przejściowego w Pruszkowie.

Wydanie: 2010, 40/2010

Kategorie: Historia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy