Zbyt optymistyczna jak na Polskę

Zbyt optymistyczna jak na Polskę

Amerykanie emanują dobrą energią, nawet jeśli coś w życiu idzie źle Jolanta Lion – dyrektorka festiwalu filmowego w Pittsburghu Jak się masz? – Spotykamy się w czasie organizowanego przeze mnie festiwalu filmowego. Robię go sama, wspiera mnie ekipa szkolonych przeze mnie każdego roku studentów. To dla mnie okres intensywnej pracy, kiedy nie mam życia poza tym, co jest związane z pokazami, promocją, gośćmi itd. Permanentnie nie dosypiam, jestem bardzo zmęczona. Mieszkasz ponad 20 lat w USA i nie odpowiadasz jak Amerykanie: „Dziękuję, wszystko u mnie dobrze”, tylko szczerze mówisz, jak jest naprawdę? – Jestem krytyczna wobec standardowych amerykańskich rozmówek: „Cześć, jak się masz? Dziękuję, wspaniale”. Często prawda wygląda inaczej. Ja odpowiadam na to pytanie zgodnie z prawdą, odkąd tylko osiedliłam się w USA. Mówiłam w najlepszym wypadku: „Tak sobie”, ale często też: „Jest mi źle. Boli mnie głowa, nie mam pieniędzy, a moja córka jest chora” – i nie rozumiałam, dlaczego ludzie dziwnie na mnie patrzą. Czyżby wszyscy dookoła byli szczęśliwi? Krytykowałam ten zwyczaj, ale teraz już tego nie robię. Przywykłaś? – Raczej zrozumiałam, z czego on się bierze. Ludzie tu często się przemieszczają. W Łodzi, skąd przyjechałam, mieszkało się w jednym domu, z rodziną, często całe życie. Człowiek przez lata pracował w jednym miejscu, nie zmieniało się środowisko, w którym przebywał. W USA jest inaczej – tu ciągle spotyka się nowych ludzi, dlatego nie narzekasz, nie otwierasz się przed nimi. Musiało to znaleźć odzwierciedlenie w języku – „How are you?” jest początkiem niezobowiązującej konwersacji. Przecież rozmowa jakoś musi się zaczynać. A moje nastawienie do tej formułki ewoluuje i teraz nawet lubię, kiedy ludzie zwyczajowo odpowiadają, że czują się dobrze. Dlaczego? – Bo to mnie dobrze nastawia. Amerykanie w ogóle są optymistami, co u nich uwielbiam, to rodzaj ludzi, którzy emanują dobrą energią, nawet jeśli coś w życiu idzie źle. W Pittsburghu mam kontakt z Amerykanami, którzy zdążyli się przyzwyczaić do Polski i naszego języka, bo oprócz tego, że organizuję festiwal filmowy, pracuję jako lektorka języka polskiego. Zdarza się, że oni wtedy pytają: „Mam odpowiedzieć po polsku czy po amerykańsku?”. Polska odpowiedź może brzmieć: „Niedobrze. Mam kaca, nie zrobiłem pracy domowej”. Młodym ludziom podoba się taka wersja, bo mogą powiedzieć, co czują naprawdę, a to też nie jest zły wstęp do rozmowy, ktoś przecież może odpowiedzieć, że również nie czuje się najlepiej, że ma kłopoty – a wtedy zaczynamy o tym rozmawiać, lepiej się poznajemy, otwieramy się na siebie. W Ameryce czegoś takiego nie ma, co skutkuje tym, że niemal każdy musi mieć terapeutę. Dzięki temu, że uczę języka i komunikuję się z ludźmi w języku angielskim, sama nauczyłam się, że odzwierciedla on historię i kulturę. Żeby naprawdę dobrze się nim posługiwać, trzeba spędzić w danym kraju bardzo dużo czasu. Popularyzowanie polskiej kultury w Pittsburghu dobrze ci idzie. Na festiwalu pokazujesz wiele nowości – w tym roku „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego i „Cichą ziemię” Agi Woszczyńskiej. Sale były pełne. Co Amerykanów przyciąga do naszego kina? – To nie tak, że polskie kino ich jakoś specjalnie przyciąga. Nie wystarczy pokazać cokolwiek. Trzeba wybrać filmy na takim poziomie artystycznym, który będzie czytelny dla widza, zakładając, że po seansie odbędzie się rozmowa. Najlepiej z reżyserem. Gdybym startowała teraz, z pozycji osoby, która przebywa w tym kraju od ponad 20 lat, i miała zorganizować pierwszą edycję festiwalu, nie odważyłabym się pokazać takich filmów, jakie prezentowałam dwie dekady temu. Co wtedy pokazywałaś? – Były to produkcje na bardzo wysokim poziomie artystycznym – Polacy mogli być przyzwyczajeni do tego rodzaju kina, gdzie trzeba było odczytać znaczenie metafory. Po pół roku od momentu, w którym tu zamieszkałam, poszłam do kawiarni i zaobserwowałam, że wszędzie jest pusto. W lokalu były dwie osoby, na ulicy – nikogo. Zapytałam sprzedawcę, o co chodzi, jaki film pojawił się dziś w telewizji czy w kinach. „Jak to film? Przecież dziś jest mecz”! Tym, co ludzi łączyło, był sport, w którym wspólny język nie był potrzebny. W 2006 r., kiedy zaczynałam

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2022, 25/2022

Kategorie: Kultura