Dajakowie, rdzenni mieszkańcy Borneo, wyrywają zabitym wrogom serca z piersi, bo wierzą, że ukryte jest w nich zło Asyim i jej brat już widzieli namioty zbawczego obozu dla uchodźców, kiedy na ryżowym polu otoczyło ich 40 dajakijskich wojowników zbrojnych we włócznie i miecze. “Powiedzieli: Nie ruszajcie się! Zaraz zrobimy z was pokarm dla świń. Chwilę potem rozległ się świst i głowa brata potoczyła się do moich stóp”, opowiadała Asyim, która ranna w rękę zdołała się uratować. Asyim należy do ludu Madurian, który osiedlił się 40 lat temu w Kalimantanie, czyli indonezyjskiej części wyspy Borneo. Teraz Dajakowie, rdzenni mieszkańcy tych ziem, powstali, by wymordować lub przepędzić “intruzów”. Dokonują przy tym potwornych masakr, dumni, że przejęli tradycję swych przodków – łowców głów. Zabitym wrogom obcinają głowy lub wyrywają serca z piersi. W mieście Sampit dajakijski osiłek, Fabian Charles, dumnie pozuje reporterom na tle zwłok dwóch ściętych Madurian: “Wyrywamy serca wrogów, ponieważ wierzymy, że w nich ukryte jest zło. Ludzie, którym własnoręcznie ściąłem głowy, będą mi służyli jako niewolnicy w zaświatach. Mam na mieczu krew Madurian. Znajdziemy ich wszystkich. Łatwo ich wytropić, bo śmierdzą”. W wyniku tej indonezyjskiej czystki etnicznej zginęło co najmniej 400 osób, niemal wyłącznie Madurian, prawdopodobnie jednak w spalonych domach, w dżungli, w wodach rzek i w pospiesznie wykopanych, masowych grobach znajduje się co najmniej tysiąc straszliwie okaleczonych zwłok. Władze indonezyjskie przez tydzień nie potrafiły powstrzymać rzezi. Komentatorzy zwracają uwagę, że jest to kolejna oznaka słabości rządu w Dżakarcie. Czy Indonezji – czwartemu pod względem liczby ludności państwu świata (210 mln mieszkańców!), wielkiemu imperium 13 tys. wysp zamieszkanych przez niemal 300 narodów i plemion – grozi rozpad? Geneza konfliktu etnicznego w Kalimantanie sięga lat 60. Rządzący Indonezją twardą ręką generał Suharto postanowił przenieść część mieszkańców z gęsto zaludnionych obszarów na słabo zagospodarowaną, ogromną wyspę – Borneo. Ogółem w ramach tej “polityki transmigracji” wyspy: Jawa, Lombok, Madura i Bali opuściło 650 tys. rodzin. Do Kalimantanu trafiło 100 tys. Madurian, których wyspa znajduje się u wschodnich wybrzeży Jawy. Indonezyjska część wyspy Borneo nie była jednak bezludna. Mieszkali tu Malajowie oraz Dajakowie, koczowniczy naród z tropikalnej dżungli, który przez dziesięciolecia nie miał dostępu do zdobyczy cywilizacji. Konflikt dwóch narodów, mówiących innymi językami, wyznających różne religie, był z góry zaprogramowany. Dajakowie, chrześcijanie lub czciciele tradycyjnych bogów, uznali Madurian, gorliwych muzułmanów, za intruzów, którzy odbierają im ziemię i pracę w kopalniach miedzi, niszczą lasy i panoszą się zuchwale, bezpieczni dzięki protekcji rządu. Madurianie cieszą się sławą doświadczonych przedsiębiorców i wytrawnych kupców, toteż szybko zaczęli prosperować w nowej ojczyźnie. Bogactwo przybyszów kłuło w oczy ubogich krajowców. “Madurianie to oszuści i złodzieje. Zachowują się jak kolonizatorzy, traktują nas jak poddanych. Będziemy walczyć tak długo, aż się stąd wyniosą”, oświadczył Andung Rahmat, członek dajakijskiej starszyzny. Emigranci z wyspy Madur również niewiele uczynili dla załagodzenia sporów. Uznali Dajaków za prymitywnych i “nieczystych” dzikusów, ponieważ trzymają w swych domostwach psy i jedzą wieprzowinę. Wojsko i policja prezydenta Suharto reagowały zdecydowanie, nie dopuszczając do walk na tle etnicznym, kiedy jednak w 1997 r. reżim zaczął się kruszyć, w Zachodnim Kalimantanie Dajakowie rzucili się na Madurian. W krwawych walkach etnicznych zginęło co najmniej tysiąc osób. W maju 1998 r. Suharto upadł wreszcie po 43 latach rządów. W Indonezji zwyciężyła demokracja, lecz w sprawnych dotychczas siłach bezpieczeństwa byłego dyktatora zapanował chaos. W 1999 r. Dajakowie usiłowali znów przemocą pozbyć się “obcych”. Z pomocą przyszli im miejscowi Malajowie. W zamieszkach zginęło trzy tysiące osób, spalono setki domów Madurian, ci jednak pozostali na Borneo. Wiedzieli, że w dawnej ojczyźnie nie ma dla nich miejsca ani pracy. Napięcie wzrastało z miesiąca na miesiąc. Do wybuchu doszło 18 lutego br. w mieście Sampit, będącym ważnym portem rzecznym. Podobno do urządzenia krwawej łaźni wezwali swych rodaków dwaj dajakijscy urzędnicy, którzy utracili pracę na rzecz
Tagi:
Krzysztof Kęciek









