Po radzieckiej bazie został tylko dziki sad, kilka bloków z powybijanymi szybami i ruiny Kiedy budowano pałac dla gen. Friedricha von Paulusa, nikomu nie przyszło do głowy, że za kilka lat będą go burzyć, a na jego miejscu powstaną radzieckie koszary. W czasie gdy pałac jeszcze stał, miejscowość nazywała się Westwalenhof. Rosjanie, którzy przekształcili ją na bazę swoich wojsk w Polsce, nazwali ją Gródek. Stacjonowali na Pomorzu Zachodnim ponad pół wieku. Kiedy ostatnie kontyngenty wyruszających w nieznane rosyjskich żołnierzy wyjechały w 1992 r. z Polski, opustoszałe miasto oznaczono na mapach jako Kłomino. Jakby ten, kto przychodzi, chciał za każdym razem zmazać ślady poprzednika. Dziś po miasteczku został tylko dziki sad i kilka bloków z powybijanymi szybami. Resztki dawnej szkoły. Jej dach zawalił się w tym roku. Żołnierska stołówka zamieniona w kupę kamieni. Znak przy wjeździe informuje o braku pokryw na studzienkach kanalizacyjnych. Nie warto zakładać nowych. Znowu ktoś zabierze. Drogę kładzioną jeszcze za Niemca rozkradli. Wystarczyło kilkanaście lat, żeby ostatecznie upokorzyć to miejsce kradzieżami. Nawet ośrodka dla uchodźców czy narkomanów już z niego nie będzie. Najpierw budynków pilnowało wojsko polskie, potem wynajęty stróż. Gdy z miasteczka zniknęło wszystko, co cenne, gmina Borne stróża odprawiła. Dla gminnych urzędników dewastacja Gródka to niewygodny temat. Teraz resztki tego, co zostało, zamieniane są w gruz. Skruszonymi cegłami z Kłomina utwardza się drogi w pobliskich lasach. Miasto powoli wsiąka w ziemię. Trochę lepiej niż budynki trzyma się pamięć. Ożywa w złotych obrączkach, które pozostawili po sobie Rosjanie. W Sypniewie i Ciosańcu każdy ma jakiś przedmiot przypominający niedawnych sąsiadów. Niechętnie jednak rozmawia się tu z obcymi o tamtych latach. Zupełnie jak o pierwszej, wstydliwej miłości. Pianino oficera – Złoty zegarek Zaria z wypukłym szkłem od nich kupiłam, wnuk się do dziś nim bawi – Alicja jak każdy z Sypniewa lubiła pohandlować z Rosjanami. Od nich miała pierwszy pierścionek, sygnety, na których wygrawerowała inicjały swoje i męża, latarkę i elektryczny samowar. Najcenniejszy zakup był od rosyjskiego oficera: czarne pianino. Stoi w salonie, nieużywane od śmierci męża, kościelnego organisty. Oficer, który je sprzedał, gdy ich odwiedzał, często do pianina siadał. Grał, bo nie lubił wiele mówić. Czasem wyrwało mu się tylko: „Kto przeżył Afganistan, ten przeżyje wszystko”. Towarzysko udzielała się za to jego żona. Rosjanki wszystkie były bardzo kontaktowe. Zresztą nie miały wiele do roboty. Nieliczne pracowały jako nauczycielki czy sklepowe. Pozostałe były towarzyszkami męża. Znudzone spacerowały po Gródku albo kilka razy dziennie chodziły do jedynego sklepu w miasteczku. Właśnie w nim najczęściej zawiązywano polsko-rosyjskie znajomości. Luba, żona oficera, który sprzedał pianino, zaczepiła Alicję w kolejce. Od razu zaprosiła do domu. – Chodź ze mną – powiedziała po prostu. Nie było tam wiele: łóżko, jakiś stolik, na ścianie przybity barwny dywan. Obrus, na którym Luba postawiła herbatę, przykryty gazetą „Prawda”, żeby się nie ubrudził. W innych mieszkaniach Alicja pamięta łóżka polowe i gazety zamiast firan. Oficerowie w każdej chwili mogli zostać przerzuceni do innej bazy. Nauczyli się nie przywiązywać do miejsc. U Luby było przytulniej, jakby nie chciała się zgodzić na tymczasowość tego życia. Rosjanki przyjeżdżały zwykle pół roku po mężu. Piękne były, więc na zabawach mężczyźni prosili je często do tańca. Ale Luba patrzyła wtedy na męża, jakby go wzrokiem pytała, czy iść. Potem odmawiała. Mężczyzna to u nich car. Jak się spotykały, lubiły pić samogon, Luba miała naprawdę dobrą rękę do niego. A jakie pielmienie gotowała. Alicja próbowała naśladować, ale nigdy nie podrobiła tamtego smaku. Właśnie za smakami po Rosjanach najczęściej się tęskni w Sypniewie: mocne i zdecydowane. Co słodkie, to naprawdę słodkie, jak ogromne czekoladowe cukierki. Zapachu puszek z rybami Alicja też nie zapomni: soczyste, duże kawałki, zanurzone w oleju. Każda prawie litrowa. Oni zawsze mieli wszystko większe niż my. Kiedy kupowałeś w Gródku smalec czy masło, to sprzedawali ci w porcjach po 12 kilo. Pamięta, jak w oficerskich oknach suszyły się na nitce ryby. Owinięte w gazetę przywozili je potem do knajpy w Sypniewie. „Zakanszali” przy wódce. Tego samego
Tagi:
Julia Łapińska









