Zimny prysznic w Heimacie

Zimny prysznic w Heimacie

Przesiedleni Niemcy ze Wschodu w pewnym stopniu przejmowali na wsi rolę cudzoziemskich robotników przymusowych z lat Trzeciej Rzeszy Temat spoczywał w niemieckiej zamrażarce cenzorskiej przeszło 60 lat. Dopiero w lipcu 2008 r. wyjął go stamtąd niemiecki historyk Andreas Kossert, specjalizujący się w problematyce przesiedleńczej, aktualnie pracownik Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Jego książka „Kalte Heimat. Die Geschichte der deutschen Vertriebenen nach 1945”, „Zimna ojczyzna. Historia niemieckich wypędzonych po 1945 r.” (Siedler Verlag, Monachium 2008) pokazuje przeciętnemu zjadaczowi chleba, czyli niemieckiemu Michaelowi, a naszemu Kowalskiemu, jak ciernistą drogą było zapuszczanie na nowo korzeni w Niemczech Zachodnich dla przesiedleńców, których rezultaty przegranej wojny zmusiły do opuszczenia ojczystej ziemi w Europie Środkowo-Wschodniej i Wschodniej. W Niemczech Zachodnich miejscowa ludność pokazywała im po prostu plecy. Pamiętamy, że nad domniemanymi bądź rzeczywistymi sprawcami ich exodusu ze Wschodu wręcz pastwiono się w Niemczech Zachodnich przez dziesiątki lat, aż do dziś, medialnie i naukowo, bo dramat przesiedleńców i wypędzonych obrósł tam w stosy publikacji, w filmy fabularne, telewizyjne, dokumentalne itp. O tym jednak, że w ojczyźnie rozczarowali się po raz drugi, zgodnie milczano. Co więcej, zapewniano opinię publiczną o sprawnej, bezkonfliktowej integracji wypędzonych. Autor bogato dokumentuje stwierdzenie odwrotne, że wielu wypędzonych wpadło z deszczu pod rynnę. Mijały bowiem lata, zanim miejscowa ludność zaakceptowała ich jako współmieszkańców, „który to proces nie jest w pełni zakończony do dziś”. Przybysze ze Wschodu w pewnym stopniu przejmowali na wsi rolę cudzoziemskich robotników przymusowych z lat Trzeciej Rzeszy. Przynajmniej przez pierwsze lata zdani byli na łaskę i niełaskę swych „żywicieli”. Przypisywano im wszelkie zło, byli pierwszymi wśród posądzanych o kradzież, patrzono na nich jak na ludzi z cywilizacyjnych nizin. Oczywiście generalizowanie byłoby tu dużą przesadą, niemniej jednak znaczny odsetek przesiedleńców dławił w sobie uczucie upokorzenia. Do rozładowywania konfliktów powoływano miejscowych mężów zaufania. Zniszczenie miast nalotami i innymi działaniami zmuszało do kierowania transportów z uchodźcami na wieś i do małych miasteczek, które wojna oszczędziła. W rezultacie niekiedy nawet jedną trzecią mieszkańców danej miejscowości stanowili przesiedleńcy. Spodziewali się oni przynajmniej solidarności z ich losem, współczucia. Rozczarowani byli przyjęciem, z jakim się spotkali. Obozy przejściowe, z których stopniowo rozwożono uchodźców do stałego miejsca zamieszkania, organizowano w pozostałych po wojnie barakach, w salach gimnastycznych i widowiskowych. Jeszcze w 1955 r. w obozach przejściowych koczowało 150 tys. osób. Próby dokwaterowania przybyszów do miejscowych rodzin były drogą przez mękę. Pokój zarekwirowany przez władze właściciele ogołacali dosłownie ze wszystkiego, pozostawiając przymusowym współmieszkańcom puste ściany. Starosta żalił się w lokalnej prasie 19 kwietnia 1946 r., że „W wielu gminach uchodźców przyjęto bardzo źle, niegodnie. Doszło do nieprawdopodobnych incydentów. W niektórych miejscowościach ci biedni ludzie czekali godzinami przed drzwiami bauera. Nikt ze wsi nie chciał być pierwszym, który wpuści ich do domu”. Jeszcze pięć lat po wojnie znana dokumentalistka Hannah Arendt miała powody pisać o „ewidentnej bezduszności, głęboko zakorzenionej, upartej, niekiedy brutalnej odmowie” akceptacji losów wypędzonych. Andreas Kossert obszernie dokumentuje taką postawę. W obiegu były przezwiska „świńscy uchodźcy”, „Polaczki”, „Plecakowi Niemcy” (przyszli z niczym i chcą się tutaj zaraz zadomowić), „czterdziestokilogramowi Cyganie”. Dochodziło do paradoksalnych zbiegów okoliczności, gdy niedawny właściciel majątku w Prusach Wschodnich musiał przyjąć u bauera rolę parobka, by przeżyć, bo głód dokuczał przez pierwsze lata wszystkim. Przykładowo w kwietniu 1947 r. demonstracja uliczna głodnych wypędzonych zakończyła się starciem setek demonstrantów z brytyjską policją wojskową. Wśród rozczarowanych i rozgoryczonych znalazł się nawet późniejszy przewodniczący Związku Wypędzonych, najbardziej chyba wybitna postać tego ruchu, mianowicie Herbert Czaja. Jeszcze w 1953 r. młodzież jednego z gimnazjów nie akceptowała go jako nauczyciela języka niemieckiego, zwracając się do dyrekcji, by usunęła tego „Polaczka”, bo nie mówił ich regionalnym dialektem. Władze alianckie, które sprawowały kompetencyjny nadzór nad całością, czuwały, by uchodźcy otrzymali jak najszybciej dach nad głową. Administracja wojskowa egzekwowała swe uprawnienia bezpardonowo. Ilustracją może być notatka w lokalnej prasie: dwóch właścicieli domów, odmawiających przyjęcia uchodźców, alianci skazali na karę więzienia, a następnie na pobyt

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 46/2008

Kategorie: Historia