Znikające kobiety w TV

Znikające kobiety w TV

Kobiety schodzą na tradycyjne pozycje ornamentu, laluni sekretarki Przeglądam ostatnio różne programy publicystyczne w TV i odnotowuję zjawisko postępującego znikania z ekranu kobiet. W polskiej rzeczywistości nigdy nie obowiązywały zasady politycznej przyzwoitości (zwanej poprawnością), które wyrażają potrzebę uszanowania różnych grup społecznych, np. przez to, że powinny one mieć swoją reprezentację na scenie publicznej. Wśród rozmówców powinny być kobiety, bo skądinąd wiemy, że jest sporo kobiet znających się na tej czy innej tematyce i nie ma powodu zapraszać tylko ekspertów płci męskiej, wykluczając kobiety. Wydaje mi się, że jeszcze dwa, trzy lata temu przynajmniej okazjonalnie zapraszano kobiety, dziś już nikt się nie kłopocze pozorami. W programie pana Durczoka wypowiada się kilku panów i pan Durczok. W programie pani Gawryluk kilku panów i pani Gawryluk, w programie pana Lisa mnóstwo panów i pan Lis, na widowni także zdecydowana przewaga panów. Kobiety schodzą, bez większego oporu zresztą, na tradycyjne pozycje ornamentu, laluni sekretarki, laseczki na samochodzie. Nie ma już programu „Co pani na to?”, podobno żeby nie gettoizować kobiet. Ale można gettoizować mężczyzn w dziesiątkach programów z ich wyłącznym udziałem? Lecz cóż, sami mężczyźni to nie gettoizacja, tylko norma, która trwała tysiące lat. W polskiej TV w jednym programie ksiądz, w drugim biskup, w kolejnym inne męskie grono i w każdym papież. Zbawcze matki prolajfersów W polskim dyskursie publicznym na temat aborcji już dawno udało się wyeliminować z problemu przerywania ciąży zainteresowane, czyli te, które chodzą w ciąży. Jesteśmy w programie pana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać”. Za rozmówcami wisi zdjęcie kilkunastotygodniowego płodu – czysty, jeszcze bezosobowy zarys buzi – jak pisała Agnieszka Graff w „Świecie bez kobiet”, wizerunek przybysza z kosmosu. Aniołek, wysłaniec niebios, czyste stworzenie na tle jasnym i świetlistym. Nie na tle rzeczywistego wnętrza macicy, wśród pępowiny, wód płodowych, nie w kontekście ciała i życia kobiety. Jakżeż można mówić o tym „zygota”, woła w programie Pospieszalskiego jakiś oburzony mężczyzna, czyż nie widać, że to jest człowiek?! Otóż to, człowiek nigdy nie bywa zygotą, gdyż to uwłacza jego godności, kobieta zaś nie bywa w ciąży, od razu jest matką. Co do matek: inny znów mężczyzna opowiada, że jego matka 36 lat temu, mimo że PRL-owski ginekolog wysyłał ją na zabieg, nie przerwała ciąży i dzięki temu dziś on, jej syn, może się zajmować prawem. Prolajfersi często głoszą chwałę swych matek, które ich, z przeproszeniem, nie wyskrobały. Czy to nie jest chore? Matka, która opowiadała swojemu dziecku, że mogła usunąć ciążę? Że ktoś ją do tego skłaniał nawet, lecz ona się oparła? Bohaterka, brawo. Ruch oporu, a myślałby kto, że może po prostu chciała mieć dziecko. Gdyby jej potem zależało na zdrowiu psychicznym tego dziecka, gdyby wykazała się podstawową ludzką wrażliwością, nie straszyłaby i nie szantażowała go opowieściami o tym, że sprawowała nad jego istnieniem i nieistnieniem władzę absolutną. (Takie zwierzenie można zrobić dorosłemu dziecku, i też, jak sądzę, tylko w szczególnym kontekście). Miałam cię w garści, synu, zawdzięczasz mi życie, wszystko mi zawdzięczasz i spróbuj mi się przeciwstawić, spróbuj mnie skrytykować. Mnie, która wybrała twoje istnienie wbrew złemu PRL-owskiemu ginekolowi. (Pomijam już, że te opowieści tworzą fantastyczny PRL, gdyż jednakowoż ginekolodzy w PRL-u nie biegali za kobietami z zestawami do przerywania ciąży). A czym dziś się zajmuje syn wielbionej matki? Stara się stworzyć taką sytuację, żeby żadna kobieta już nigdy więcej nie mogła nawet pomyśleć o tym, żeby przerwać ciążę, żeby móc zrabować JEGO życie. I nawet mu się nie dziwię. Choć lepsza byłaby psychoterapia, by mógł się uwolnić od wdzięczności, do jakiej morderczym pociągnięciem zobowiązała go mamusia. W studiu zatem jedynym kontekstem dyskusji na temat liberalizacji prawa aborcyjnego jest zdjęcie płodu. Strona prolajferska wystawia przeciwko stronie za wyborem swoje wojowniczki, swoje Joanny d’Arc – sympatyczne, ale nierefleksyjne matki wielodzietnych rodzin, którym do głowy nie przyjdzie, że można czuć i myśleć inaczej niż one same. Kobiety, które pod czujnym okiem bliźniego lub chrześcijańskiego terapeuty cierpią owocnie na syndrom poaborcyjny już 38 lat. Młode dziewuszki, karmione od dziecka „Niemym krzykiem” na lekcjach religii, które oskarżają profesor Szyszkowską i Wandę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 47/2004

Kategorie: Kraj