Żona dla Polaka

Żona dla Polaka

Długo tłumaczyła rodzicom, że polski mąż to nie koniec świata

Wszystkie zdumiewa całowanie po rękach i złości pytanie: „A czy pani mówi po polsku?”, gdy bezradne zagadują w sklepie „Do you speak English?”, zapomniawszy, jak po polsku powiedzieć pomidor. Ale choć w swoim kraju słyszą narzekania, że woda w Wiśle brudna, że egzotyczne owoce są tylko w mrożonkach, a na trawnikach psie kupy, cudzoziemskie żony Polaków o bogatych zachodnich krajach mówią „dekadencja”. A o Polsce? Tutejsza odrobina „buszu” ma swój urok.
Mieszane uczucia, paradoksalnie, mają większe szanse na długoletni staż. Zakochani doświadczają przecież syndromu Romea i Julii – im więcej przeszkód, tym trwalsza miłość. Prawdziwy konflikt jest tylko na początku: przed czyim bogiem wziąć ślub? No i trzeba przekonać do synowej zwykle niejęzyczną teściową.
Badania OBOP wykazują, że w ciągu ostatnich 14 lat wzrosła akceptacja dla par z importowaną drugą połową.

Sławek i Ester: Pojadę z tobą aż do Katalonii

Między sobą w rozmowie zwykle żonglują słówkami w trzech językach, żeby znaleźć to najwłaściwsze, którego akurat im zabrakło. Najgorzej, gdy chodzi o warzywa i komputer. On się nie zna na pierwszym, ona na drugim. Nawet znajomość języków nie pomaga.
Błękitnooka Ester Trilla Segura nie ma hiszpańskich rysów. Nie miała też Sławka w swoich planach. Ale tak „pomagała” mu w nauce obcego języka (miał ulgową taryfę – 10 zł za godzinę), że zamiast zostać w Polsce rok, jak planowała, urodziła Martę, owoc stosunków polsko-hiszpańskich. Dziewczynka ma już dwa miesiące i właśnie wróciła z pierwszej podróży do hiszpańskich dziadków. Dobrze, że „mama” brzmi podobnie po polsku, angielsku, francusku i hiszpańsku. Dzięki temu Ester nie zastanawia się, w jakim języku Marta powie to pierwsze słowo. Na razie zasypia przy katalońskich kołysankach (to rodzinny język Ester).
Gdy się poznali, ona znała kilka słów po polsku, a on o hiszpańskim nie miał pojęcia. Docierali się po angielsku. Do dziś Ester nie lubi kłócić się w języku męża, bo Sławek ma wtedy wyraźną przewagę. W domu najczęściej mówią po hiszpańsku.
Do Polski trafiła przypadkiem. Mailem rozesłała oferty pracy po całym świecie. Gdy w International House w Toruniu jako pierwsi powiedzieli, że coś mają, spakowała walizki. Tą odwagą żony Sławek chwali się najbardziej przed polskimi znajomymi. – Nie bała się łyknąć świata – patrzy na Ester z błyskiem w oku.
Nie znała kawałów o Polakach. Wiedziała tylko, że „Warszawa, Chopin, papież i Wałęsa”. – My w Hiszpanii, we Francji czy Anglii jesteśmy bardzo ignorantes – tłumaczy. – Wolałam dowiedzieć się wszystkiego na miejscu, from the horses mouth. U was to się mówi „z pierwszej ręki”, tak? – patrzy porozumiewawczo na męża.
Pierwsze polskie wrażenie? – Lał deszcz – Ester zamyśla się. Od tamtego czasu wszystko się zmieniło… – Autokar mijał Płock, Włocławek. Wszystko takie samo, a od granicy coraz dalej. Pochmurno, szaro i brzydko. Ale w Toruniu zobaczyłam Wisłę, most, brukowane uliczki na Starym Mieście, odetchnęłam. Byłam uratowana!
Najgorsza bezradność to ta z czasów, gdy Ester znała trzy polskie słowa – „bagaż”, „mój” i „telefon”. A ekspedientki w sklepach odburkiwały na jej pytania. – Nie mogłam się zrewanżować – wspomina. – Okropne uczucie! Jak jesteś daleko od domu, od rzeczy i miejsc, które znasz, masz chroniczną melancholię, nie wiesz, co ci jest, i okropnie potrzebujesz bliskości…
Zjawił się Sławek. Polscy faceci, twierdzi Ester, nie wyglądają jak Antonio Banderas, ale są czulsi niż macho z Południa. Ester widzi ich na ulicy, z kwiatami, z siatami. W Hiszpanii to nie do pomyślenia, byłoby za mało macho. – Ale choć Polacy natrętnie otwierają kobietom drzwi, często są to drzwi do… kuchni – śmieje się.
– Nie robiła na mnie wrażenia ognistej Hiszpanki – wzdycha Sławek. – Myślałem, że one wszystkie są czarnookie, ciemnowłose, oliwkowe. Dziewczynę z Południa zdradzał w niej jedynie tembr głosu. Ciepły, głęboki…
Oficjalne stosunki polsko-hiszpańskie nawiązali dopiero w styczniu tego roku, w urzędzie stanu cywilnego. Dla świętego spokoju, mówią, uniknięcia opłat za poród nieubezpieczonej Ester i papierkowych problemów. Wyrobili się na parę godzin przed rozwiązaniem. Mieszane uczucia niechętnie się legalizują. Trudno wybrać, przed jakim bogiem stanąć. Ponieważ Sławek jest wychowany w tradycyjnej katolickiej rodzinie, a Ester do kościoła nie da się zaciągnąć, najwięcej ucierpiała polska teściowa, natrętnie powtarzająca pytanie, co z kościelnym. A w jakim światopoglądzie będzie wychowana Marta? Nie wiedzą. Ostatnio Sławek przemycił pomysł chrztu. Ale na razie to tylko pomysł.
Czasem odzywają się konflikty tzw. mentalne. – Ester jest bardziej lewacka niż ja – tłumaczy żonę Sławek. – Ja, gdybym miał wybierać miedzy komunistami a Franco… – To znaczy, że nigdy nie mieszkałeś w Hiszpanii – odcina się Ester. – Byłam w szoku, gdy usłyszałam w Polsce, że dzięki Franco w Hiszpanii nie było komunizmu. Ignorante!
Choć to jedyny kulturowy zgrzyt, i tak nie załatwią wszystkich problemów wzajemną wyrozumiałością. Żeby Ester dostała kartę stałego pobytu i mogła legalnie pracować, trzeba odczekać kilka lat. A fakt, że są już małżeństwem, niczego tu nie zmienia. – Każdy cudzoziemiec, owszem, może sobie wyrobić ubezpieczenie i PESEL, wpłacając na dzień dobry ponad tysiąc złotych, a potem uiszczając stawkę co miesiąc, ale na to nas nie stać – mówi Sławek. – Urzędnicza Polska jest nie do przeskoczenia. Chciałem załatwić dla Marty polski paszport, żeby pokazać wnuczkę dziadkom. W Toruniu powiedzieli, że jeśli będę miał szczęście, potrwa to miesiąc. Więc wyrobiliśmy jej hiszpański dokument. W kilka dni.
Trzyosobowa polsko-hiszpańska rodzina ma poczucie domu wszędzie tam, gdzie jest razem. Sławkowi coraz częściej chodzi po głowie wyjazd na południe. Mimo że skończył studia, może nawet podawać cegły na hiszpańskiej budowie, ale z pewnością, że starczy do pierwszego. – Mój brat wynajmuje w Hiszpanii stumetrowe mieszkanie nad morzem. Jest urzędnikiem. Nie mogę uwierzyć, że tutaj nauczyciela uniwersyteckiego nie stać nawet na suterenę – dodaje Ester.
Ostatnio z Katalonii przywieźli 13 litrów czerwonego wina. – W Polsce ludzie jedzą dużo i szybko. Nie potrafią smakować – Ester tęskni za rodzinnymi żartami przy stole. Takimi po katalońsku. Hiszpańska żona spogląda przez okno wieżowca. Oprócz smaku baraniny i bakłażanów najbardziej brakuje jej światła i południowej wsi. – Nasza wieś jest mniej zaściankowa niż polska – tłumaczy. – Tam krajobraz składa się z małych miasteczek, a dobra komunikacja sprawia, że idee szybko się rozprzestrzeniają.

Krzysztof i Marina: Romantyzm polsko-rosyjski

Marina Coey, Rosjanka z brytyjskim paszportem, jest czterojęzyczna. Angielskiego i niemieckiego używa do rozmów o biznesie i rachunkach (jest bardziej precyzyjny), po rosyjsku śpiewa Bułata Okudżawę, po polsku rozmawia o uczuciach z Krzysztofem. Sny ma we wszystkich językach jednocześnie. Gdy mieszkała w Anglii, rosyjski jej nie przeszkadzał, w Polsce myli końcówki i uroczo przekręca wyrazy: „częszto”, „twrać”, „warcać”. Jest tu od pięciu lat. – Polacy są interesującym kompromisem między Rosją a Zachodem – zamyśla się. – Z jednej strony, otwarci jak Rosjanie, rozmawiają, plotkują, tańczą. Ale w przeciwieństwie do nich nie patrzą w oczy. Są też bardziej przedsiębiorczy. No i dbają o siebie, czego nie powiem o Anglikach.
Polacy mają u Mariny mistrzostwo świata za… zupy. Takich zup jak w Polsce nie ma nigdzie na Zachodzie.
Podczas jednego z seminariów, które organizowała w Anglii, mama Mariny wypatrzyła Krzysztofa Żmijewskego. „Jaki podobny do Michałkowa”, wzdychała. – Miał kapelusz z dużym rondem i płaszcz do kostek. Pewny siebie… – przywołuje tamten moment Marina. – Pisał wiersze. – Proszę! I tak się tworzą legendy. Był tylko jeden wiersz. Po angielsku – ucina Krzysztof.
Jako pracownik PR Marina odnosiła w Warszawie same sukcesy. Pomógł jej obco brzmiący akcent. Dzięki niemu zjednała mnóstwo sponsorów. Robiła wrażenie światowej, więc zagraniczne firmy jej ufały. Kilka lat temu jedno z czasopism zakwalifikowało ją do grona dwóch tysięcy osób, które rządzą Polską.
Pobrali się dwa lata temu. W urzędzie, bo obydwoje są „po przejściach”. Krzysztof żałuje, że nie ma ekumenicznych ślubów. Bóg Mariny jest internacjonalistyczny, można powiedzieć unijny. Urodziła się prawosławna, w Anglii chodziła do metodystów, teraz modli się w polskim kościele katolickim. Święta też obchodzi dwa razy do roku, katolicko i prawosławnie.
– W Polsce – twierdzi Marina – ułomne jest tylko prawo. Gdy pewna organizacja wystąpiła o przyznanie jej odznaczenia za działanie na rzecz Polski na arenie międzynarodowej, okazało się, że nie wiadomo, na jakiej podstawie. Jest obywatelką brytyjską, więc należało spytać o pozwolenie tamtejsze ministerstwo. W odpowiedzi napisano, że owszem, znają obywatelkę Marinę, ale nie wiedzą, co robi dla Polski. – A skąd mieli wiedzieć? – pyta Marina. Staraniom o kartę stałego pobytu też towarzyszyły urzędowe przepychanki. Marina spełniała wszystkie warunki: własne mieszkanie, stała praca w państwowej firmie, niezłe zarobki. No i była w „ustabilizowanych związkach emocjonalnych” z Polską. „Mieszkanie można sprzedać, pracę stracić, a z mężczyznami nie wiadomo”, powiedziała urzędniczka. Pomogła dopiero interwencja u wojewody.
Mimo że Marina obecnie jest bez pracy, nie żałuje przyjazdu: – W Polsce jest coś z rosyjskiej melancholii. Choć Moskwa jest dla mężczyzn, a Warszawa dla kobiet. Tam trzeba się wszędzie rozpychać łokciami…
Niedawno z Krzysztofem kupili starą plebanię z XIX w. Rozebrali ją i przewieźli pod Garwolin, gdzie mają kawałek ziemi. – Włożyliśmy w to wszystkie nasze oszczędności, przyjmujemy przyjaciół, urządzamy wernisaże, koncerty irlandzkich i rosyjskich ballad – mówią, że dzięki temu przetrwają ich romantyczne dusze.

Albert i Rinko: Połączył ich Chopin

On, pan Albert Grudziński, jest bardziej japoński niż żona. Dystyngowany, elegancki, niewysoki. Nawet rodzice mówili mu w dzieciństwie, że wygląda jak Japończyk. Rzeczywiście, ma leciutko skośne oczy. Ona, pani Rinko Kobayashi, wybitna pianistka o drobnych japońskich dłoniach, zawsze marzyła o mężu katoliku. I trafił się pan Albert. „Jaka śliczna Chinka”, Rinko słyszy czasem na ulicy. To dla Japończyka prawie jak obraza. Rinko zaakceptowała europejski zwyczaj chodzenia po mieszkaniu w obuwiu, choć kimono jest dla niej strojem szczególnym. Niczym spódnica w paski dla Łowiczanki. Zakłada je na wyjątkowe okazje. Taką w Japonii jest Nowy Rok. W dni powszednie pokazuje, po europejsku, ładne nogi.
Japońskiej żony można zazdrościć. Cichutka, nie rządzi, nie skarży się, ale jest jak stymulator. No i ten powiew egzotyki.
Poznali się 25 lat temu. Rinko wygrała konkurs pianistyczny w Tokio i w nagrodę przyjechała do Polski na kurs interpretacji Chopina. Był rok 1975. W sklepach niewiele. Dla Japonki to był szok. – Gdy chciałam coś zjeść, chodziłam ze słownikiem w ręku i pokazywałam palcem słowo „szynka”, ludzie otwierali oczy ze zdziwienia – wspomina. – Po Polakach bardziej niż po Japończykach znać emocje – dodaje. – To dobrze, bo łatwiej się zorientować, z kim człowiek ma do czynienia. No i mężczyźni mają tu takie ładne twarze. Jasne i wyraziste.
– To był hazard – mówi o swoim małżeństwie Rinko. Długo tłumaczyła rodzicom, że polski mąż to nie koniec świata. – Ale wcześniej musiałem podpisać specjalne oświadczenie, że zgadzam się, aby raz w roku na trzy miesiące żona jeździła do Japonii – dodaje pan Albert.
Ślub był kościelny, katolicki. U wizytek, gdzie grywał niegdyś sam Chopin. Najpierw Rinko wzięła chrzest. Do tej pory nie może sobie wyobrazić, jak zrozumiał ją polski ksiądz na spowiedzi. – Marzyłam o katolickim Bogu – mówi. – W Japonii taka głęboka wiara nie jest dobrze widziana. Szintoizm jest tam bardziej tradycją niż religią.
Kimono włożyła dopiero na weselną ucztę…
Rinko przez trzy lata dzień w dzień wysyłała listy do Japonii. W końcu 60-letni rodzice podjęli decyzję: przeprowadzka do Warszawy. W 1980 r. przyjechali tu na stałe. Japoński teść znalazł sobie w Polsce masę zajęć. Został wiceprezesem klubu japońskiego, zaczął hodować na działce egzotyczne uprawy, grać w golfa. Godzinami stał w sklepie mięsnym. Potem wracał do domu dumny, że udało mu się zdobyć kawałek schabu. – W Japonii byłoby nie do pomyślenia, żeby mężczyzna robił zakupy – kiwa głową Rinko.
Nawet w stanie wojennym jadali po japońsku. Na przykład zupę misoshiru z przetartej masy fasolowej z przyprawami, a na drugie butanabe – wieprzowinę z soją i kapustą pekińską, albo ryż curry. W ambasadzie raz na miesiąc ktoś przywoził z Japonii odpowiednie produkty. Niby tylko dla dyplomatów, ale po cichu każdemu się dostało. Choć sprowadzane przez Berlin były pięć razy droższe. W końcu Rinko pokochała bigos.
Dziś tęskni tylko za japońską książką i codzienną gazetą. No i chciałaby kupić urządzenie dla psa Bobika. Zakłada się je na szyję, a gdy pies zaszczeka, urządzenie tłumaczy język psi na ludzki.

Choć japońskie żony mają problem z wigilijnym karpiem (tam są niejadalne, zdobią jedynie stawy przy rezydencjach), Polacy mogliby się od nich sporo nauczyć. Na przykład odwagi. Dla japońskich kobiet miłość nie zna granic. Kochają mocno, choć bez polskiej fanfaronady i teatralnych gestów.

***

Pani Jadwiga mówi o swojej synowej „wyzwolona”. – Wie pani, one, Niemki, nie lubią naszego tradycyjnego modelu rodziny. „Dlaczego ci wszyscy kuzyni się tak nami interesują?”, pytała mnie synowa, gdy przyjechała do Polski pokazać wnuka. A do koszyczka ze święconką włożyła same konserwy.
Syn pani Jadwigi w 1988 r. wyjechał do Berlina Zachodniego, za żoną. Pani Jadwiga mówi o niej „tamta kobieta”. – Najpierw było dobrze – wspomina. – Starałam się nie wchodzić jej w drogę. A i język nas dzielił. Z jej rodzicami nigdy nie rozmawiałam. Chyba mają córce za złe, że zadała się z Polakiem. Bo Pawełek, gdy tam pojechał, miał tylko samochód.
Paweł był katolikiem, „tamta kobieta” – córką pastora, a wnuczek pani Jadwigi jest niewierzący. – Mam o to żal do Pawełka – skarży się. – Mówiłam, żeby uczył Petera polskiego. Ale ta kobieta poszła po radę do psychologa, który powiedział, że nie ma co dziecka obciążać. Niemki nie są troskliwe jak polskie matki. Niby wykształcone, ale brakuje im do nas. Poza tym bałaganiary. Gdy przyjechali z wakacji, wszystko się walało po podłodze. W Polsce kobieta zaraz zrobiłaby porządek… Dla tamtej tylko praca. Ona zarabia lepiej. Mój syn nie jest tam nawet głową rodziny. I świąt u nich nie ma. Niemki nie potrafią stworzyć atmosfery. Owszem, prezenty, choinka. Ale bez ducha. Wie pani, ja się już niczemu nie dziwię. Mam w domu różne programy, Discovery też, i nic mnie już nie zaskoczy.
Pani Jadwiga ma żal do syna. – Jestem sama, mam mieszkanie. Ale Niemka nie wyobraża sobie życia ze mną – mówi ze łzą w oku. – Każdej matce dziś powiem, że ślub z obcą nie jest po bożemu. Tradycyjne wychowanie, ciepło, rodzina… to mają tylko nasze.

Wydanie: 16/2003, 2003

Kategorie: Obserwacje

Komentarze

  1. Darius Fenci
    Darius Fenci 25 grudnia, 2015, 06:05

    Jak się masz pewność jako solidnego nauczyciela? Języki obce challeges ludziom dużo, ponieważ jest to zabawa, poprawić swoje umiejętności nauczania, dołącz Preply oferty pracy Nauczycieli Japoński Warszawa http://www.preply.com/pl/warszawa/oferty-pracy-dla-nauczycieli-języka-japońskiego

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy