Zwyczajne marzenie zwyczajnego Afgańczyka

Zwyczajne marzenie zwyczajnego Afgańczyka

Byłbym szczęśliwy, gdyby w Afganistanie był pokój, gdybym miał żonę Europejkę i mógł normalnie żyć i pracować

Olga Mielnikiewicz

Korespondencja z Kabulu

Sprawia wrażenie znużonego życiem, a przecież jest jeszcze młody. Dałabym mu jakieś 37 lat, ale okazuje się, że nie ma jeszcze 30. Siwe pasemka na skroniach i drobne zmarszczki wokół oczu, gdy je mruży lub uśmiecha się, są mylące.
Całkiem przystojny, jak większość młodych Afgańczyków. Europejkom takie orientalne typy zazwyczaj się podobają: duże brązowe oczy, długie rzęsy, ciemnawa cera.
Prawie się nie odzywał, kiedy pewnego wiosennego wieczoru razem z zaprzyjaźnionym Austriakiem wpadli na herbatkę z kardamonem. Skromny, wycofany, onieśmielony. Może wstydził się swojego niezbyt doskonałego angielskiego. W tym czasie chłopak nie miał stałej pracy, a ja potrzebowałam kierowcy z samochodem i tłumacza.
Auto Hassan pożyczał od sąsiada, bo swoje sprzedał za kilka tysięcy dolarów, aby mieć na bakszysz. Afgańczyk nie dostaje przecież paszportu ani wizy tak po prostu, po wypełnieniu podania, a Hassan wybierał się do jednej z największych europejskich metropolii. Raz w tygodniu dzwonił do pośrednika, który wziął pieniądze, teraz zaś zwodził go i przeciągał sprawę. Wiza miała być gotowa w trzy tygodnie, tymczasem mijał już trzeci miesiąc oczekiwań. Hassan nie podchodził entuzjastycznie do wyjazdu. Raczej z dystansem. Miałam wrażenie, że jedzie trochę od niechcenia, na zaproszenie kuzyna, który wyemigrował kilkanaście lat temu w czasie wojny domowej w 1994 r. i od dłuższego czasu wiercił Hassanowi dziurę w brzuchu. – Insza’allah, niech już tam będzie, mogę się przekonać, jak to jest w tej całej Europie – marudził pod nosem Hassan, który wcześniej nie był szczególnie zainteresowany poniewierką z dala od domu.

Miał niezłe pieniądze

tutaj na miejscu, a także szczerą nadzieję, że w Afganistanie zmieni się na lepsze, będzie pokój i będzie mógł normalnie, po ludzku planować przyszłość.
Dziś nie ma złudzeń: – Nie mogę patrzeć na ten bałagan. Tu się nie da żyć! Narzeka na korupcję, bo za wszystko trzeba dawać w łapę, a przecież jest w tej szczęśliwej sytuacji, że w prawie każdym ministerstwie i urzędzie ma znajomego, kuzyna, przyjaciela, krewnego – kapitał ludzki, który tutaj rozwiązuje każdy problem. Dla Afgańczyków to rzecz najnormalniejsza na świecie. Nikt nie rozpatruje tego w kategoriach dobre-złe, moralne-niemoralne. Tu się nie idzie do więzienia za prezenty, nie ma wielkich medialnych afer, po których lecą urzędnicze głowy. W Afganistanie bakszysz jest jak kurz, jest wszędzie, zrośnięty z tym krajem, krajobrazem i kulturą. Skoro nie możesz otrzymać tego, co ci się należy, po dobroci i według prawa, to musisz załatwić po znajomości i za drobną opłatą albo interweniować z pomocą „białej twarzy”. Hassan poszedł więc załatwiać paszport w towarzystwie znajomego Austriaka.
Przed gabinetem dyrektora biura paszportowego kłębił się tłum petentów. Sekretarz, którego rola polega na łączeniu telefonów, udzielaniu informacji i wpuszczaniu nielicznych szczęściarzy do gabinetu, a odsyłaniu z kwitkiem pechowców, usłużnie informował wszystkich oczekujących, tak dla porządku, że dyrektor jest bisjor masruf – bardzo zajęty, a o trzeciej wychodzi na pogrzeb ojca wysokiego rangą urzędnika państwowego, więc nie ma dziś specjalnie na co liczyć, oraz że „paszportów safed na dorem – już nie mamy”. Safed, czyli białych, to jest oficjalnych, które każdemu według prawa się należą.
– To znaczy, że są też czarne? – dopytuję naiwnie. – Sure – popatrzył na mnie z politowaniem – te spod lady kosztują 500 dol., a te legalne 2740 afgani (55 dol.). Oficjalny powód ich braku jest taki, że Ministerstwo Finansów ciągle nie wyłożyło obiecanej puli środków na druk nowego typu paszportów, a nakład starych rzekomo wyczerpał się. – Ja w to nie wierzę – rzuca Hassan. – Po prostu nie chcą, żebyśmy wyjeżdżali za granicę, a za granicą też nas nie chcą. Dzięki natarczywej obecności Austriaka i jego pisemka Hassan dostał legalny paszport po tygodniu.
Chłopak jest miłym kompanem w podróży. Bacznie obserwuje otoczenie. Wie, kiedy i co trzeba powiedzieć na posterunkach – tych oficjalnych i nieoficjalnych. Po każdym zamachu zwiększa się liczba kontroli na głównych drogach poza miastem, a wieczorem zdarza się, że policjant

staje się rabusiem.

Hassan ma odruchy, których nabywa się na wojnie – wchodzi pod samochód i sprawdza, czy nie ma tam bomby, a jeśli auto jest zakurzone, patrzy, czy nie ma odcisków palców na masce, czy nikt przy nim nie majstrował. Czuję się z nim bezpiecznie, nawet kiedy przekracza prędkość albo ryzykownie wyprzedza. Dobrze i pewnie prowadzi samochód.
Za kierownicą toyoty corolli – samochodu tak powszechnego w Afganistanie jak kurz i bakszysz – kiedy opuszczamy ostatni posterunek, rozwiązuje mu się język i dużo opowiada o swoim życiu. Pracował kiedyś u amerykańskiego konsultanta jako człowiek od wszystkiego, a głównie zakupów. Amerykanin urządzał swoją służbową willę w ekskluzywnej dzielnicy Wazir Akbar Khan (mają tu siedziby duże organizacje, firmy i ambasady, mieszkają też ministerialni oficjele oraz rekiny narko- i innych mało legalnych biznesów), więc Hassan kupował sofy, fotele, telewizory, meble, łóżka, urządzał siłownię i wypełniał olbrzymią chłodziarko-zamrażarkę wszelkiego rodzaju mrożonkami na wypadek kilkudniowego oblężenia. Konsultant nie zwracał uwagi na to, ile Hassan wydawał, pieniądze się nie liczyły, liczył się efekt i komfort – za całe 70 tys. dol. Hassan rzucił tę pracę, kiedy się dowiedział, że sekretarka konsultanta, nieznająca podstaw obsługi komputera i słabo posługująca się angielskim, zarabia tysiąc dolarów. On miał cztery razy mniej. Amerykanin wychodził pewnie z założenia, że Hassan dorobi sobie na boku. Właściciele sklepów, w których brał drogi towar, dawali mu zazwyczaj upusty, nie wykazując ich na rachunkach, ale nie było tego wiele.
– Potem pracowałem pół roku na Cziken strit, jako pomocnik w sklepie z dywanami. Co piątek jeździłem na bazar do kwatery głównej wojsk NATO. Płaciłem bakszysz żołnierzom stojącym na warcie, żeby mieć przepustkę i dobre miejsce. Najczęściej chcieli dywan. Cziken strit to taka nieduża uliczka z afgańską cepelią, gdzie pracownicy organizacji pomocowych, ciał doradczych, dyplomaci i nieliczni turyści kupują po zawyżonych cenach prezenty, antyki i biżuterię. Hassan mówi, że prawdziwa wartość towaru to 70% ceny wyjściowej.
Po półrocznym epizodzie handlowym załapał się do organizacji humanitarnej. Siedziba znajdowała się na północy kraju, ale on pracował w Kabulu. Nie chciał opuścić stolicy mimo wielokrotnych propozycji ze strony szefa. Tutaj miał całą rodzinę, przyjaciół, a tam za 250 dolarów ciężko byłoby mu się utrzymać. W zasadzie to całkiem przyzwoita pensja jak na Afganistan. Urzędnik państwowy średnio zarabia około 150 dol., nauczyciel około 100. Jedna osoba utrzyma się za tę kwotę, ale już liczna rodzina, a takie są w Afganistanie, raczej nie, kobiety zaś rzadko pracują zawodowo. Po trzech latach odszedł z organizacji i zajął się biznesem. Handlował ciuchami. Towar brał w Mazarze na północy Afganistanu albo w pakistańskim Peszawarze i sprzedawał w Kabulu.

Najlepiej szły dżinsy.

Ta robota leżała mu najbardziej i miał z niej całkiem niezłą kasę. Musiał tylko dużo jeździć po kraju. On miał szczęście, ale jego kuzyna zabili talibowie na szosie do Kandaharu – prowadził samochód dostawczy z towarem dla amerykańskiego wojska. Zostawił żonę z trójką dzieci. Każdy, kto wysługuje się zachodnim okupantom, zasłużył na śmierć – to filozofia talibów. Zastanawiałam się, czy to, że mnie wozi, zagraża jego bezpieczeństwu. – Teraz raczej nie, ale kto wie, jeśli talibowie wrócą do władzy, fakt, że pracowałem dla zagranicznych organizacji, może mnie obciążać – przyznaje.
– Myślisz, że talibowie znów opanują kraj? – czasem schodzimy na polityczne tematy. Hassan twierdzi, że tak. – Amerykanie przegrają. Już przegrywają. Jeszcze nikt nie podbił Afganistanu, ani Anglicy, ani Rosjanie. Nasze matki i ojcowie to wojownicy, nasze psy i koty, i kury też. Chłopak, podobnie jak wielu Afgańczyków, uważa Amerykanów i wojska NATO za okupantów. Ale talibów też nie cierpi i nie wie, co jest gorsze. Nie poparł Karzaja, który jest powszechnie uważany za marionetkę Amerykanów, a innych silnych kandydatów nie było. Nikt już się nie łudzi, że prezydentowi Stanów Zjednoczonych chodzi o zaprowadzenie pokoju w Afganistanie. – Gdyby Amerykanie naprawdę chcieli, to już dawno złapaliby bin Ladena – z przekonaniem mówi Hassan.
Chłopak chłodno wypowiada swoje poglądy i teorie, nie emocjonuje go polityka ani żaden inny temat. Widywałam takie osoby w Czeczenii. Obarczone traumatycznymi przeżyciami są po prostu zdystansowane, zamknięte w sobie i na ogół milczące. Sprawiają wrażenie smutnych, zgaszonych i obojętnych. Świat je przygniata, a rzeczywistość jest ciężkim brzemieniem. Czasem jednak się otwierają.
Po kilku wyjazdach za miasto Hassan ośmiela się skierować rozmowę na tematy tabu. Afgańscy chłopcy lubią rozmawiać o relacjach damsko-męskich z Europejkami, bo to jedyne osoby – jeśli już się trafią, a dzieje się to raczej rzadko – z którymi można nieskrępowanie o tych sprawach porozmawiać, czegoś nowego się dowiedzieć. Afganki są tajemnicą aż do ślubu, a nierzadko i potem. Afgańscy chłopcy niewiele wiedzą o psychice, fizjologii, uczuciach kobiet, ale też ta wiedza większości nie jest potrzebna.
Hassanowi jest potrzebna, bo ma zamiar ożenić się z kobietą z Zachodu. Kiedy wyjedzie w końcu do Europy, będzie wiedział, jak ma się zachowywać i rozmawiać z dziewczynami, dlatego zadaje dziesiątki pytań. Interesuje go, jak spędza się czas ze swoją ukochaną, jak okazuje się dziewczynie, że mu się podoba, jak dać do zrozumienia, że się zakochał, o czym rozmawiać.
– Hassan, dlaczego nie chcesz Afganki? – przekomarzam się z nim. – Bo wy jesteście bardziej inteligentne, wykształcone, samodzielne, nasze kobiety interesują się tylko zakupami, nie ma z nimi o czym pogadać – twierdzi. – A co z religią? Dla Hassana nie ma znaczenia wyznanie, ale przyznaje, że trudniej by mu się żyło z chrześcijanką w Afganistanie ze względu na presję krewnych. Jego rodzice są liberalni, ale dalsza rodzina mogłaby nakłaniać dziewczynę do przejścia na islam. Zna wiele małżeństw mieszanych, ale żadna para nie żyje w Afganistanie. Po weselu kobiety zabierają mężów do Europy. Afgańczykom łatwiej jest się zaaklimatyzować w Europie niż Europejkom w Afganistanie.
Kiedy wędrowaliśmy jedną z dolin górskich, opowiedział mi historię chłopca, który zakochał się w swojej nauczycielce. To było w czasach prezydenta Nadżibullaha. Któregoś dnia podczas lekcji chłopiec nie wytrzymał napięcia i złapał nauczycielkę wpół, gdy przechodziła obok jego ławki. Kobieta poskarżyła się dyrektorowi, jakże mogła ten incydent przemilczeć. Chłopca

bito po stopach

aż do krwi. Przeleżał w szpitalu kilka miesięcy. Hassana też torturowano z powodu kobiety. Talibowie oskarżyli go o pozamałżeńskie stosunki, a on po prostu rozmawiał na ulicy przez chwilę z obcą burką, która pytała o drogę. Zamknęli go w areszcie i bili. Nie nosił też przepisowej (na długość pięści) brody, więc mieli dodatkowy powód do znęcania się. Uciekł z aresztu, kiedy na straży stał ktoś z odrobiną sumienia i wątpliwości. Przedarł się górami na piechotę do Pakistanu, a po jakimś czasie sprowadził całą rodzinę.
Mieszkali w Peszawarze osiem lat, najpierw w obozie dla uchodźców, potem wynajmowali mieszkanie w mieście. W tym czasie w Pakistanie uchodźców takich jak on było kilka milionów. Hassan ze starszym bratem założyli szkołę z wykładowym angielskim, która stała się źródłem utrzymania rodziny. W Pakistanie żyło się o wiele lepiej, ale nie czuli się u siebie. Wrócili więc na medialnej fali rządowej propagandy i obietnic lepszego jutra, pracy i ziemi, jak setki innych rodzin. Ale okazało się, że na państwo nie ma co liczyć. Wcześniej mieszkali w samym centrum Kabulu, w starej części miasta, ale dom rodzinny został zniszczony. Przenieśli się na obrzeża.
Hassan jest bardzo zaradny. Musi, bo ma tylko jednego brata, już żonatego, i kilka młodszych sióstr, więc musi wiedzieć, jak i gdzie zarobić, żeby zadbać o rodzinę. Brat pracuje w dużej organizacji pozarządowej w innej prowincji. Daleko od domu, ale ma bardzo dobrą pensję. Rzadko przyjeżdża do Kabulu i męczy go rozłąka z żoną i resztą rodziny. Hassan razem z ojcem musi wszystko ogarnąć. Codziennie rano chodzi po wodę do studni oddalonej o 200 m od domu, nie pozwala nosić siostrom. Żółte plastikowe 30-litrowe kanistry wypełnione wodą to wielki ciężar, nie dla małej dziewczynki, a na dodatek w Kabulu większość domów położona jest na wzgórzach i trzeba się dobrze nasapać, kursując pod górę kilka razy na dzień. Chciałby mieć studnię na podwórku, ale to wydatek kilku tysięcy dolarów.
Po paru tygodniach zaprasza mnie do siebie do domu na rodzinny obiad. Rodzinny znaczy dla minimum 20 osób. Będą mantu (pierożki z mięsem i warzywami, polane śmietaną i okraszone ciecierzycą), kebab (szaszłyki), kabuli palau (ryż z mięsem i marchewką, rodzynkami i migdałami), sałatki ze świeżych warzyw, a na koniec herbata z kardamonem i kwaśną pomarańczą, nokol (migdały w cukrze) i arbuz. W telewizji leci pierwszy afgański serial ŕ la „Klan”. Cała rodzina hipnotycznie wpatrzona w bohaterów. Po serialu ma być afgański „Idol”, którego w żadnym wypadku nie można przegapić. Żyje nim cały Afganistan. Rodzina Hassana jest podzielona, kto powinien wygrać. Nagle wysiada prąd. Dzielnica Hassana ma światło przez kilka godzin, co drugi dzień. Kiedy zapada ciemność, wszyscy idą zazwyczaj spać, bo benzyna za droga, ale kiedy nadają afgańskiego „Idola”, obowiązkowo włączają generator.
– Hassan dżon, hoszol asti? Czy jesteś szczęśliwy? – Jak być szczęśliwym i myśleć o przyszłości, skoro nie jesteś pewny jutra? Nigdzie nie można czuć się bezpiecznie. Byłbym szczęśliwy, gdyby w Afganistanie był pokój, gdybym miał żonę Europejkę i mógł normalnie żyć i pracować.

Wydanie: 15/2010, 2010

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy