Śpiesząc się i nieustannie trąbiąc, Bengalczycy sprawiają wrażenie, że są czymś strasznie zajęci. To jednak złudzenie Do Dhaki, stolicy Bangladeszu, przyleciałem po południu. Po wyjściu z klimatyzowanego terminalu w płuca uderza smród rozgrzanego brudu pomieszanego ze smogiem i benzyną. Ogłusza hałas. Tysiące motorowych i rowerowych riksz, trąbiąc przeraźliwie, próbuje utorować sobie drogę. Klakson to tutaj najważniejsza część pojazdu. Samochód może nie mieć przedniej szyby, drzwi albo nawet jednego koła, ale trąbkę mieć musi. I to najlepiej wuwuzelę. Ten zgiełk osacza, nie pozwala się skoncentrować, otumania. Na początku irytuje, z czasem jednak człowiek obojętnieje, a na koniec tkwi w nim otępiały bez żadnej reakcji. Rankiem i popołudniami, gdy na stołecznych ulicach stoją w korkach setki riksz, motoriksz i samochodów, ryk klaksonów staje się nie do zniesienia. Jestem pewien, że miejscowi kierowcy mają problemy ze słuchem. Mój dom – riksza Dhaka liczy ok. 7 mln mieszkańców i jeździ po niej 400 tys. riksz – najwięcej na świecie. Tylko tu można zobaczyć rowerowy korek. Riksza to sposób na życie, jest tania w utrzymaniu, nie wymaga wielkich inwestycji ani drogich przeglądów. W głębokim siedzeniu można się zdrzemnąć czy rozłożyć jedzenie. Daje poczucie bezpieczeństwa: własności i potencjalnej pracy. Cały dzień spędzony na rowerze to dzień spędzony pożytecznie, pracowicie, bez względu na to, czy faktycznie przynosi dochód. Bangladesz jest biedny. To wprawdzie nie bieda brazylijskich faweli czy indyjskich slamsów, ale wciąż swego rodzaju bezradność wynikająca z warunków, w jakich przyszło żyć. Ogromne przeludnienie, brak pracy, pieniędzy i wykształcenia sprawia, że ludzie nie mają perspektyw. Jechałem z Dhaki do miasta Srihotto na wschodzie kraju (240 km) i ani przez moment nie mijałem pustkowia, ani przez chwilę nie byłem na drodze sam. Nieprzerwany ludzki potok przelewał się w tę i we w tę, niczym mrówki, pozornie w kółko i bez celu, ale zawsze dokądś. Śpiesząc się i nieustannie trąbiąc, Bengalczycy sprawiają wrażenie, że są czymś strasznie zaaferowani, zajęci pracą czy codziennymi czynnościami. To jednak złudzenie, ucieczka od przeludnionych wielopokoleniowych mieszkań, domowych waśni, duchoty. Bezrobocie sięga tu 30%, powszechne jest więc „upychanie” ludzi, gdzie tylko się da. W autobusie, którym jechałem do Srihotto, oprócz kierowcy były dwie osoby obsługi. W KFC w Dhace na sali było więcej pracowników niż klientów, dodatkowo na zewnątrz przy ogrodzeniu stał ochroniarz, a drzwi do lokalu otwierał odźwierny. Na mój widok wyprostował się, poprawił służbowy strój i otworzył drzwi, uprzejmie mówiąc good night (dobranoc). Nieco mnie tym zdziwił, gdyż nie zamierzałem spać przy stoliku, ale na czym polega błąd, zrozumiałem, dopiero gdy przy wyjściu pożegnał mnie równie uprzejmym good evening (dobry wieczór). Próbowałem mu wytłumaczyć pomyłkę, ale bezskutecznie. Poza tymi dwiema frazami zdawał się nie rozumieć po angielsku nic więcej. „Śmierć jednego człowieka to tragedia. Śmierć milionów ludzi to statystyka”, miał powiedzieć Stalin. Maksyma ta przypomina się, gdy obserwujemy codzienność w Bangladeszu. Życie nie ma tu większej wartości. Mniej więcej 156 mln ludzi gnieździ się na obszarze ponaddwukrotnie mniejszym od Polski, co daje jeden z najwyższych na świecie wskaźników gęstości zaludnienia. Ludzie mnożą się szybko i jeszcze szybciej umierają. Średnia długość życia wynosząca 61 lat należy do najniższych na świecie. Życie to ciągła walka z żywiołem. Kraj leży w delcie Brahmaputry, potężne powodzie i cyklony zabijają tysiące ludzi. W 1970 r. cyklon Bhola zabił wedle różnych szacunków od 300 do 500 tys. osób, kolejny, w 1991 r., ok. 100 tys., w 2007 r. – ok. 3 tys. Powodzie z lata 1998 r. pozbawiły całego życiowego dorobku ponad 20 mln ludzi. Wcześniej, w czasie walk o niepodległość, w 1971 r. armia pakistańska wymordowała ponad milion osób. Ludzie giną też w wypadkach na wąskich, nieoświetlonych drogach, a przede wszystkim toną na starych, przeciążonych promach, których setki pływa po bangladeskich rzekach. Tylko w zeszłym roku życie straciło w ten sposób prawie 2 tys. ludzi. Jednocześnie w latach 1950- -2005 liczba ludności zwiększyła się o 97 mln, co kraj zawdzięcza wielkiemu przyrostowi naturalnemu (ponad 2,1 promila, dla porównania w Polsce 0,04 promila). Samotność w tłumie By przeżyć, nie wystarczy jednak wystrzegać się gniewu przyrody. Bangladesz to też światowe
Tagi:
Marek Berowski









