Wpisy od Marek Berowski

Powrót na stronę główną
Świat

Stan oblężenia

Po zamachach żądzy odwetu nie ma, ale coraz częściej słychać pytanie, dlaczego do nich doszło i kto w samej Francji jest za to odpowiedzialny Policjanci uzbrojeni w broń długą, kolumny wojskowych pojazdów na autostradach, flagi opuszczone do połowy masztów – tak kilka dni po zamachach w Paryżu wyglądają francuskie miasta. – Boimy się – przyznaje Wojtek, Polak od kilkunastu lat mieszkający w Paryżu. – Ludzie barykadują domy, przyglądają się, kto idzie obok. Strach widać na ulicach. Potężne paryskie korki są jeszcze większe, bo ludzie boją się jeździć metrem czy autobusem i wybierają swoje auto. W pierwszym momencie był szok. – Nie wiedzieliśmy jeszcze dokładnie, co się stało – mówi pani Joanna, od kilkudziesięciu lat mieszkanka podparyskiej gminy Évry. – Ludzie ostrzegali się nawzajem, wysyłali SMS-y, żeby nie iść do supermarketu czy do jakiejś dzielnicy, bo coś tam się dzieje. Oczywiście zwykle nie była to prawda, ale w pierwszych godzinach po zamachu dominował chaos. Potem do głosu dorwali się ci, którzy chcieli zaistnieć, którzy rzekomo wiedzą najlepiej. – Na portalach społecznościowych zaroiło się od fałszywych informacji: o nowych strzelaninach, aresztowaniach, znalezionych bombach, na krótko z pewnością zapanowała jakaś psychoza – wspomina Wojtek. – To tu, w Courcouronnes,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Chusta dla Allaha

Iran się zmienia. Ludzie testują cierpliwość władz, a zwłaszcza okrytych złą sławą Strażników Rewolucji Zawarte kilka tygodni temu porozumienie Iranu z grupą 5 + 1 (USA, Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Rosja i Chiny) to największy sukces irańskiej dyplomacji od czasu obalenia szacha. Dziś trudno jednak powiedzieć, kto oprócz Teheranu na tym zyskał. A mówiąc dokładniej: kto zyskał, oprócz rządzących duchownych. Zwykli Irańczycy, choć tłumnie świętowali na ulicach, z nowego otwarcia z pewnością nie skorzystają.Jak zgrabne są Iranki, zobaczyłem na lotnisku w Stambule. A potem jeszcze trochę w samolocie. W obcisłych dżinsach czy legginsach, z rozpuszczonymi włosami wiele z nich prezentowało się znakomicie. Niestety, tuż przed lądowaniem w Teheranie czar prysł. Kobiety przyoblekły się w workowate stroje skrzętnie zakrywające niepolityczny dżins. Na głowy pozakładały chusty, hidżaby, a niektóre nawet nikaby. – Po co ci to? – zapytałem jedną z nich. – To dla Allaha – odparła. Wyszło na to, że Allaha nie ma ani w samolocie, ani w ogóle poza irańskimi granicami. Iran jednak się zmienia. Ludzie testują cierpliwość władz, a zwłaszcza okrytych złą sławą Strażników Rewolucji. – To nie dzieje się z dnia na dzień – tłumaczy Pasha, właściciel hotelu, w którym zatrzymałem

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Obserwacje

Życie bez znaczenia

Śpiesząc się i nieustannie trąbiąc, Bengalczycy sprawiają wrażenie, że są czymś strasznie zajęci. To jednak złudzenie Do Dhaki, stolicy Bangladeszu, przyleciałem po południu. Po wyjściu z klimatyzowanego terminalu w płuca uderza smród rozgrzanego brudu pomieszanego ze smogiem i benzyną. Ogłusza hałas. Tysiące motorowych i rowerowych riksz, trąbiąc przeraźliwie, próbuje utorować sobie drogę. Klakson to tutaj najważniejsza część pojazdu. Samochód może nie mieć przedniej szyby, drzwi albo nawet jednego koła, ale trąbkę mieć musi. I to najlepiej wuwuzelę. Ten zgiełk osacza, nie pozwala się skoncentrować, otumania. Na początku irytuje, z czasem jednak człowiek obojętnieje, a na koniec tkwi w nim otępiały bez żadnej reakcji. Rankiem i popołudniami, gdy na stołecznych ulicach stoją w korkach setki riksz, motoriksz i samochodów, ryk klaksonów staje się nie do zniesienia. Jestem pewien, że miejscowi kierowcy mają problemy ze słuchem. Mój dom – riksza Dhaka liczy ok. 7 mln mieszkańców i jeździ po niej 400 tys. riksz – najwięcej na świecie. Tylko tu można zobaczyć rowerowy korek. Riksza to sposób na życie, jest tania w utrzymaniu, nie wymaga wielkich inwestycji ani drogich przeglądów. W głębokim siedzeniu można się zdrzemnąć czy rozłożyć jedzenie. Daje poczucie bezpieczeństwa: własności i potencjalnej pracy. Cały dzień spędzony na rowerze

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Tak dla równości

Irlandczycy jako pierwsi na świecie uznali w referendum ogólnokrajowym małżeństwa jednopłciowe To, co stało się z Irlandią w ostatnim 25-leciu, wydaje się nieprawdopodobne. Na początku lat 90. prawnie zabronione były tu rozwody, homoseksualizm, aborcja i edukacja seksualna w szkołach. Do 1993 r. sądy orzekały kary grzywny bądź kilkuletniego więzienia za kontakty seksualne z osobą tej samej płci. Rozwody były nielegalne aż do 1995 r. Gdy do tego dodać, że ponad 90% szkół podstawowych prowadzonych jest przez Kościół katolicki, wynik referendum można nazwać sensacją. Dziś Irlandia jest w awangardzie zmian społecznych i kulturowych. Irlandia wychodzi z cienia – To wszystko wydarzyło się w ciągu jednego pokolenia – przyznaje John Joe Horgan, właściciel firmy prowadzącej wycinkę lasu w Macroom niedaleko Corku na południu kraju. Sam przekroczył niedawno sześćdziesiątkę i pamięta Irlandię jako zacofany, biedny kraj rolniczy na krańcach Europy. – W latach 70., gdy zaczynałem działalność, nie było dróg, wyprawa do Dublina trwała cały dzień, zresztą mało kto tam jeździł, bo i po co. Świat przeciętnego Irlandczyka kończył się na sześciu klasach podstawówki i pubie we własnej wiosce. – Mało kto wiedział, że Shaw czy Joyce to Irlandczycy, z których możemy być dumni – wspomina Horgan. –

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Nepalski koszmar

Bezradność władz, brak pieniędzy i specjalistycznego sprzętu pogłębiają chaos, w którym Nepal tkwi od wielu miesięcy Morze ruin i tysiące zabitych – tak wygląda dziś Nepal po jednym z najtragiczniejszych trzęsień ziemi w historii kraju. Pomoc napływa z całego świata, ale wciąż jest niewystarczająca. Do czasu zamknięcia tego numeru PRZEGLĄDU oficjalnie potwierdzono śmierć ponad 5 tys. osób, choć premier Nepalu Sushil Koirala mówi, że może być nawet 10 tys. ofiar śmiertelnych. W stolicy, Katmandu, ok. 100 tys. domów, czyli 20%, zawaliło się lub nie nadaje się do zamieszkania. Na terenach wiejskich ten odsetek sięga miejscami 80%. Na odbudowę państwa potrzeba minimum 10 mld dol., w sytuacji gdy wartość PKB Nepalu ledwie przekracza 20 mld. Brakuje wszystkiego Gdy kilka tygodni temu byłem w Nepalu, zatrzymałem się w hotelu na Thamelu, w turystycznej dzielnicy Katmandu. Trzęsienie ziemi nie uszkodziło tego budynku, ale nie ma tam prądu ani wody, nie działają telefony. Nieliczne hotele i część szpitali ma własne generatory, ale one do pracy potrzebują benzyny, a tej zaczyna brakować. Zresztą w kraju brakuje niemal wszystkiego i nie jest to skutek ostatniej tragedii, ale ciągu zdarzeń, których ten kraj doświadcza od wielu lat. Biedę odczuwa się

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Calais – przystanek do raju

Żyją w trzech obozowiskach: Kurdowie, Erytrejczycy i Sudańczycy oraz reszta. Prawie 2 tys. imigrantów chce się dostać do angielskiego lepszego świata Żeby tu przyjechać, wydają tysiące euro, ich rodziny zapożyczają się i wyprzedają lichy majątek. Po wielu trudach docierają wreszcie do Calais, by stąd zaatakować raj leżący po drugiej stronie kanału La Manche. Dla wielu Europejczyków ten pęd jest niezrozumiały. Komuś, kto dziesiątki razy był w Wielkiej Brytanii, dla kogo kontrola paszportowa jest formalnością, Anglia nie wydaje się rajem. Fatalna zazwyczaj pogoda i drożyzna nie zachęcają do zamieszkania tu. Pozostaje oczywiście aspekt ekonomiczny – przekonujący m.in. dla wielu Polaków. Ale i spora część z nich myśli o Anglii jedynie jako o miejscu, gdzie można zarobić pieniądze, niekoniecznie zaś osiąść na stałe. Myślenie w kategoriach ekonomicznych jest zupełnie obce imigrantom. Przynajmniej w naszym europejskim rozumieniu, obejmującym legalną pracę, płacenie podatków, a w przyszłości otrzymywanie emerytury. Wielka Brytania jawi się jako upragnione – i nieosiągalne dla większości – miejsce, w którym automatycznie skończą się wszelkie ich troski. Nabiera cech mitycznych – przyjechać do Anglii i umrzeć. Spora część imigrantów nie ma żadnych planów, co dalej. Trudno powiedzieć,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Rolowanie w Asuanie

Jak się kantuje turystów? Najczęściej na karcie kredytowej. Po zapłaceniu okazuje się, że płatność nie przeszła, więc klient płaci ponownie Korespondencja z Egiptu Kierowca pędził jak szalony bez świateł po wyboistej drodze. Gdy zapytałem go, czemu jedzie po ciemku, bez słowa wskazał mi palcem nieliczne latarnie dające mdłą poświatę. Od czasu do czasu zatrąbił, choć na drodze nie było żywego ducha. W Asuanie, na południu Egiptu, mijała właśnie godz. 3 nad ranem. Turystyka padła zupełnie. Egipcjanie siedzą smętnie w swoich sklepach, czekając na klienta. Nikt nie kupuje świecidełek, faraonków, piramidek, plastikowych tarcz, żywicznych wielbłądków czy kolorowych chust. Asuan, Hurgada, Szarm el-Szejk umierają. W latach świetności na Nilu między Luksorem a Asuanem statki wycieczkowe ledwie mijały się na rzece. Dziś kołyszą się przy brzegu, przerobione na pływające hotele lub restauracje. I wciąż puste. Zostały tylko piękne nazwy: Szeherezada, Lady Diana, Księżniczka. Konie zaprzęgnięte do różnobarwnych bryczek skubią resztki roślin przy drodze, daremnie czekając na odjazd. Na dobrą sprawę nie ma czego skubać, bo przy temperaturze 40 stopni ziemia spalona jest do cna. – Pan da na paszę dla konia – zaczepia mnie młody chłopak na promenadzie w Asuanie. I pomyśleć, że kiedyś to koń utrzymywał

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Szkockie serce posłuchało rozumu

Szkotom pozostało wierzyć, że premier Cameron dotrzyma obietnic składanych przed referendum Korespondencja z Edynburga W wyborczy czwartek („D-Day dla Unii” – jak to z emfazą określił „The Times”) aż do południa w Edynburgu utrzymywała się mgła przesłaniająca monumentalny zamek, siedzibę szkockich królów. Na ulicach mokły plakaty zwolenników i przeciwników samodzielności. Większe ożywienie panowało jedynie przy lokalach wyborczych, gdzie obydwie strony wymachiwały flagami odpowiednio Szkocji bądź Wielkiej Brytanii, próbując jeszcze w ostatniej chwili przekonać niezdecydowanych. Poza tym jawnych demonstracji przekonań nie było. I to nie tylko w stolicy. – Szkoci są po prostu skryci – wyjaśnił zagadkę Joseph Brown, młody wolontariusz wspierający kampanię Better Together (Lepiej Razem) na ulicach Inverness, w północnej części kraju. Wydawał się tu z lekka osamotniony; High Street, deptak w centrum miasta, tonęła w biało-niebieskich barwach. I choć pod wielkimi hasłami „Yes” dolepione były plakaciki nawołujące do głosowania przeciw niepodległości, nietrudno odgadnąć, jakie nastroje panowały w mieście. Szkoci są skryci Dlatego zażywny jegomość z wpiętym w klapę marynarki ogromnym znaczkiem „Vote No!” wywołał wśród sympatyków wolnej Szkocji niemałe poruszenie. Ów dżentelmen to jednak wyjątek. Na ulicach szkockich miast rzadko kto tak dosadnie demonstrował

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Wyspa szczęśliwości

Jeśli urodziłeś się tutaj, mieszkasz tu całe lata, nigdzie nie wyjeżdżasz i zwyczajnie nie wiesz, że może być inaczej, to jesteś zadowolony Korespondencja z Hawany Pot. Trudno oddychać. Koszula już po wyjściu z lotniskowego terminalu lepi się do pleców. – Teraz to nic – śmieje się Julio wynajmujący turystom samochody w Varadero na Kubie. – Przyjedź w lecie, nawet mnie jest wtedy gorąco. Ledwo przyjechałem – już wspieram kubańską gospodarkę. Pieniądze za wynajem samochodów, pobyt w luksusowych ośrodkach, korzystanie z internetu czy telefonii komórkowej – najlepiej od razu w euro – trafiają na państwowe konta, podtrzymując bankrutującą władzę. Ceny jak w bogatej Europie – zarobki jak w biednych krajach Azji. Ale na Kubie tak jest. – Tutaj obok siebie są dwa światy: świat Kubańczyka i cudzoziemca. To schizofrenia, z którą obcujemy codziennie od prawie 50 lat, więc ani nas ona nie dziwi, ani nie przeszkadza – tłumaczy mi Julio. Odważny człowiek. Zgodnie z kubańskim kodeksem karnym za krytykę władz można dostać 20 lat więzienia. Swobody nie brakuje Od razu wiadomo, że jestem turystą. Specjalne, czerwone tablice rejestracyjne na niemal nowym samochodzie wyróżniają spośród brudnych, ponadpięćdziesięcioletnich amerykańskich cadillaców i chevroletów, cudem tylko trzymających się

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Szkocja (nie)podległa

Choć żądania suwerenności znajdują coraz większe uznanie u Szkotów, nie wydaje się, by w niedalekiej przyszłości sytuacja miała się zmienić Korespondencja z Edynburga Szkocja w każdej chwili może być niepodległa – edynburski taksówkarz uśmiecha się pod nosem. – Gdyby tylko chciała. Rzecz w tym, że nie bardzo chce. W północnej części Zjednoczonego Królestwa rządzi – podobnie jak w Londynie – Partia Pracy, która socjalistycznymi hasłami poprawy życia i opieki nad bezdomnymi przekonała cztery lata temu pragmatycznych Szkotów. Dla uspokojenia niepodległościowych nastrojów w 1998 r. Londyn zgodził się na autonomię prowincji. Szkoci, którzy 300 lat temu wyrzekli się niepodległości i podpisali unię szkocko-angielską, dającą początek Zjednoczonemu Królestwu, mają własny rząd i parlament. I wydają się z tego zadowoleni. – W porównaniu z Anglią jesteśmy dość ubogim krajem – przyznaje Tom Callaghan, lokalny polityk Szkockiej Partii Narodowej. – Nie ma u nas wielkiego przemysłu czy potężnych zasobów naturalnych. Ale przecież znacznie biedniejsze kraje są niepodległe i dają sobie radę. – W świecie zwyciężyła koncepcja państw narodowych, narody chcą wiedzieć, że są u siebie, proszę spojrzeć na Związek Radziecki, Jugosławię czy Czechosłowację – dodaje socjolog Jim McCormack. – Dlaczego my nie mielibyśmy sobie dać rady?

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.