Wspomnienia z placówki dyplomatycznej
Życie dyplomatyczne w Rijadzie było bardzo aktywne ilościowo, generalnie nudne i jałowe merytorycznie. Przyjęcia narodowe z zaproszeniami „z rozdzielnika” i na stojąco przypadały właściwie co drugi dzień i w znakomitej większości miały ten sam scenariusz: jeden z kilku luksusowych hoteli, identyczny skład szefów placówek, słaba reprezentacja gospodarzy i powtarzalne menu. Na dodatek to godne pożałowania krojenie nożem tortów w barwach narodowych i niekiedy z godłem. Oczywiście na przyjęciach poza terenem placówek nie podawano alkoholu, co uzasadniało skrzykiwanie się na lampkę wina w drodze powrotnej, „w trosce o trawienie”. Mimo zakazu alkohol miał kto chciał, „organizowany” w najróżniejszy sposób. Nie słyszałem, by dyplomaci pędzili bimber, w przeciwieństwie do innych środowisk, również miejscowych, gdzie był znany pod nazwą sadiqi (chyba najbliższe tłumaczenie to druh). Napoje wyskokowe mogły być serwowane jedynie w obiektach korzystających ze statusu dyplomatycznego. Puste butelki tłukliśmy lub zabierał je personel obsługującego nas hotelu, by wycisnąć pozostałe krople, o ile nie zostały skonfiskowane przez policję przy wyjeździe z Dzielnicy Dyplomatycznej.
W przyjęciach narodowych i oficjalnych imprezach ambasador musiał uczestniczyć, spotykając w tych samych miejscach tych samych służbowo uśmiechniętych ludzi, jedzących podobne potrawy i spragnionych urozmaicenia, najlepiej w formie trafionego dowcipu lub ciekawostki. Bardziej barwne i cenione były spotkania w wąskim gronie, w niektórych rezydencjach z wyrafinowaną kuchnią. Saudyjczycy prywatnie zapraszali rzadko, poza okresem ramadanu, kiedy zaproszeń było dużo i raczej nie wypadało ich nie przyjmować.
W środowiskach biznesowych i intelektualnych nie musiała dziwić obecność przy stole pani domu. Tradycyjnie do stołu zasiadali jednak tylko mężczyźni. Pozostali domownicy czekali na swoją kolej, a po nich służba. I to przy obfitości potraw, których nadwyżki były odbierane przez stowarzyszenia charytatywne i dzielone wśród biednych. Zgodnie z tradycją Saudyjki z bogatych rodzin nie jadły na proszonych przyjęciach, by „nie pomyślano, że brakuje im w domu”.
Od czasu zagospodarowywania rezydencji i ja regularnie zapraszałem gości. Oferowaliśmy głównie lżejsze dania polskie, z wyłączeniem wieprzowiny, która w przeciwieństwie do Iraku czy Jordanii nie była w żadnej postaci dostępna na rynku. Edward Stankiewicz, wspierany przez żonę, osiągnął w tym zakresie finezję, rozwijając doświadczenia irackie. W roli kelnerów występowało zatrudnione w rezydencji małżeństwo – Senait i Takhaste, a niekiedy również lokalni pracownicy ambasady ze Sri Lanki – Falil i Anton. Przy większych imprezach zawsze łączyliśmy catering z Sheratona z wkładem własnym, przyrządzanym w szerszym, polonijnym gronie. Wizytom z Polski towarzyszyły każdorazowo koktajle wydawane dla danego środowiska gospodarzy.
Na jednym z pierwszych spotkań w niewielkim gronie zjawiła się samotna dziennikarka saudyjska z lokalnej telewizji, co samo w sobie było ewenementem. Z uwagą pomogłem jej zdjąć czarną pelerynę i zapytałem, co wypije. W krajach arabskich zawsze można oczekiwać zaskoczenia, ale uwagi kobiety, że w tym miejscu najbardziej oczywisty jest kieliszek polskiej wódki, skądinąd logicznej, rzeczywiście się nie spodziewałem! I wiedziała, że najlepsza jest „Wyborowa”. Polska wódka zawsze była w barku, choć serwowana bardzo oszczędnie, najczęściej przed otwarciem bufetu lub przejściem do stołu, w minikieliszkach ustawionych na platerowanej tacy, równolegle do identycznego rzędu z wodą „dla niepijących”. Napoje wyróżniały czerwony i biały kwiatek. Poczucie wspólnoty było na tyle silne, że niektórzy po wypiciu wody czuli się podchmieleni. Na koniec był zawsze mazagran, polska kawa, znany z irackich stronic książki.
Corocznie organizowaliśmy w rezydencji dwa przyjęcia narodowe, uzupełniając szczupłość budżetu pomysłami, a niekiedy korzystając z cichego wsparcia dobrych ludzi polskiego biznesu. Niezapomniany był wieczór 11 listopada 2000 r., z udziałem marszałek Grześkowiak, delegacji parlamentarnej, dużej grupy biznesowej i dziennikarzy, a jednocześnie bezprecedensowego szczebla miejscowych gości. Obecność dostojników była jednak warunkowana niepodawaniem alkoholu. Zapewniłem, że go nie zobaczą, wiedząc, że oficjele przyjadą punktualnie zaraz po ekipach telewizyjnych i opuszczą przyjęcie przed upływem godziny. Taka praktyka pozwalała na dopuszczalny kompromis, wyznaczany czasem otwarcia baru. Ponadto alkohol był podwójnie niewidzialny. Serwowaliśmy go tym razem wyłącznie z pojemników z kranikami, w trzech wersjach gotowych drinków – na bazie czystej wódki, żubrówki i dżinu, odpowiednio z sokiem pomarańczowym, jabłkowym i tonikiem. Z tymi pojemnikami był duży problem.
Dyrekcja Sheratona jak ognia bała się podejrzenia, że wykorzystywane są ich restauracyjne pojemniki do soku, co groziło zamknięciem hotelu. W końcu sami znaleźliśmy rozwiązanie, za co hotel odwdzięczył się prezentem w postaci zestawu dużych podświetlonych rzeźb z lodu, łącznie z orłem, który wprawdzie pocił się w temperaturze ponad 30 stopni, ale za to nie trzeba było go kroić. Przyjęcie odbywało się wieczorem w ogrodowej części posesji, świeżo zagospodarowanej, choć kilkumetrowe podświetlone palmy daktylowe sprawiały wrażenie zasiedziałych. Elementem kompozycji była wielopiętrowa patera z pudrowanymi faworkami ułożonymi w choinkę, też zabronioną. Był to jeden z naszych wyróżników. Zawsze robiliśmy więcej faworków, by następnego dnia rozesłać je w paczuszkach osobistościom, które nie skorzystały z zaproszenia, wraz z listem wyjaśniającym, że jest to tradycyjny polski produkt ludowy, przygotowany przez panie z polskiej społeczności. Pilnowaliśmy przy tym, aby nie była to partia z dodatkiem spirytusu. Gest robił wrażenie, wyrażane podziękowaniami. Przy okazji ktoś odkrył, że podobne słodycze jeszcze w XIX w. robiły Beduinki. Sprawę nagłośniły media, podkreślając podobieństwo tradycji. Niejeden z moich kolegów zgrzytał zębami. Tak jak w przypadku, gdy dyrektor z saudyjskiego MSZ uściskał mnie serdecznie w większym gronie ambasadorów, mówiąc, że „przez cały ramadan będzie tęsknić za smakiem polskiej kawy”.
Eleganckie termosy z mazagranem stały zawsze w sąsiedztwie faworków i rzeczywiście przyciągały wielu gości jak magnes, nawet już po pożegnaniu się cofających z drogi do czekających przy podjeździe samochodów.
Przebojem omawianego przyjęcia miała być jednak beczka bezalkoholowego piwa przywiezionego z Polski samolotem specjalnym. Ku zdziwieniu wtajemniczonych pani marszałek wyraziła na to zgodę. Założeniem było, że piwo dostaniemy bezpłatnie, w zamian za promocję. Zamiast tego sam „zapieniłem się” po rozmowie z prezesem czołowego browaru. Wprawdzie gotów był sprezentować nawet kilka beczek, ale wykluczył promocję, ani kropla tego napoju nie była bowiem produkowana w Polsce.
W trakcie wizyty miało miejsce jeszcze jedno szczególne wydarzenie: szefowa delegacji chciała uczestniczyć w niedzielnej mszy świętej, zamierzając zabrać ze sobą kapelana. Przyjęła jednak zapewnienie, że o księdza zadbam sam. Ściągnęliśmy go z jednej z amerykańskich baz wojskowych. Na tę okazję salon rezydencji zamienił się w kaplicę. Podkreślało to jego wielofunkcyjność. Gościł bowiem również lokalnie organizowane koncerty pianistyczne. Był miejscem pierwszej ceremonii ślubu – Lidii i Samira Ibrahimów, obojga wielce zasłużonych dla promocji polskich interesów w Królestwie. Podczas mojej misji jeszcze jedno przyjęcie narodowe odbyło się w ponadprzeciętnym wymiarze i oprawie i również do dzisiaj jest wspominane przez uczestników. Odbyło się to w listopadzie 2003 r. Wśród gości była ponad 50-osobowa delegacja rządowo-biznesowa towarzysząca wicepremierowi Markowi Polowi i równie wysoka reprezentacja gospodarzy. Wizyta zainaugurowała praktykę posiedzeń dwustronnej komisji międzyrządowej. Tym przyjęciem żegnałem się z Arabią Saudyjską, choć… wcale tak być nie musiało!
Fragment książki Krzysztofa Płomińskiego Arabia incognita. Raport polskiego ambasadora, Wydawnictwo Grupa M-D-M, Warszawa 2019
Fot. materiały prasowe
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy