23 lata temu zatonął MS „Busko-Zdrój”. Była to jedna z najtragiczniejszych katastrof morskich po wojnie Proszę o przekazanie tego pisma bezpośrednio do rąk pana prezydenta – napisała odręcznie na kartce dołączonej do oficjalnego podania do Lecha Kaczyńskiego. Dokument złożyła 25 stycznia 2008 r. w biurze poselskim brata prezydenta, Jarosława Kaczyńskiego, w Alejach Jerozolimskich w Warszawie. Wciąż liczy na to, że jest to najskuteczniejsza metoda dotarcia do głowy państwa. Maria Wojewódzka-Grzybek, wdowa po oficerze mechaniku z MS „Busko-Zdrój”, który zatonął na Morzu Północnym dokładnie 8 lutego 1985 r., jest świadoma dysproporcji, z jaką traktowano ofiary i rodziny ofiar wielkich katastrof komunikacyjnych kiedyś i teraz. 23 lata temu śmierć w lodowatej wodzie poniosło 24 członków załogi polskiego statku. Tydzień temu 20 osób zginęło pod Mirosławcem podczas katastrofy samolotu CASA. Wtedy ogłoszono trzydniową żałobę na Wybrzeżu, wypłacono odszkodowania z ówczesnych polis na życie, których siła nabywcza była ledwie symboliczna, i zorganizowano uroczysty apel w Gdyni z ośmioma ciałami ofiar tragedii, bo tylko tyle wydobyto z morza. Teraz odbyła się ogólnonarodowa żałoba, przyznano pośmiertne awanse i odznaczenia oraz spore pieniądze dla rodzin, dla wdów, dla dzieci, nie licząc innych dowodów pamięci i współczucia. Wdowa po oficerze Polskiej Marynarki Handlowej zaapelowała więc do prezydenta Lecha Kaczyńskiego o przyznanie odznaczeń, np. Krzyży Zasługi, wszystkim 24 ofiarom tamtej katastrofy w kolejną rocznicę tragedii. Bezpośrednio po zatonięciu „Buska-Zdroju” Warszawa ponoć odpowiedziała na wniosek Polskich Linii Oceanicznych, że ofiar jest „zbyt dużo”, aby wszystkim przyznawać medale. Prawdopodobnie chodziło także o to, by zmarłych nie nagradzać, ale obarczyć odpowiedzialnością za katastrofę, co zdjęłoby kamień z serca wszystkim innym. – Czy prezydent naprawi ten błąd z przeszłości? – zastanawia się Maria Wojewódzka-Grzybek. – Odznaczenia przecież nic nie kosztują, a przywrócą nam wiarę w sprawiedliwe państwo. Śmierć w lodowatej wodzie Był początek lutego 1985 r. Drobnicowiec „Busko-Zdrój” z fatalnej serii „Zdrojów”, bo dwa lata wcześniej zatonęła bliźniacza „Kudowa-Zdrój”, zabrał ładunek żelaznych prętów z Oslo i wypłynął na niespokojne, zimowe Morze Północne. Jednak wady konstrukcyjne statków budowanych w Rumunii z radzieckiej stali, zbyt wysoki punkt ciężkości i złe parametry blach użytych do poszycia kadłuba mogły być tylko hipotetycznym powodem katastrofy w silnym sztormie. Późniejsze dochodzenie wskazało na dziesiątki, jeśli nie setki różnych zaniedbań i zaniechań, zarówno w przygotowaniu statku do podróży, jak też w łączności i przeprowadzaniu akcji ratowniczej. Prawdopodobnie ładunek został wskutek pośpiechu źle zamocowany w ładowni, statek miał niesprawny i zdekompletowany sprzęt ratowniczy, załoga nie była przeszkolona w obsłudze pneumatycznych tratw ratowniczych, na statku nie ogłoszono prawidłowego alarmu, nikt nie kierował akcją opuszczania tonącego statku, marynarze nie zdążyli nawet ciepło się ubrać, zanim zeskoczyli z pokładu, wiele polskich jednostek płynących w okolicy zbagatelizowało sygnały SOS z „Buska-Zdroju” i nawet nie przekazało sygnału do niemieckiej stacji brzegowej, która dysponowała helikopterami ratowniczymi. W rezultacie dopiero późno w nocy śmigłowiec ratowniczy podniósł z tratwy jedynego ocalałego członka załogi, radiooficera Ryszarda Ziemnickiego. Natomiast jedynym ukaranym za nie dość skuteczną akcję ratowniczą był kapitan MS „Ziemia Bydgoska”, który jak na ironię jako jedyny ruszył tonącym na ratunek. Niestety relację z katastrofy znamy wyłącznie z ust ocalałego radiooficera, który zdążył się ciepło ubrać, a to dawało większą szansę przeżycia. W książce Andrzeja Studzińskiego „Tragiczny rejs” najczęściej wymienianymi członkami załogi „Buska-Zdroju” są właśnie ocalały radiooficer Ryszard Ziemnicki i zmarły mąż Marii Wojewódzkiej-Grzybek, IV mechanik Andrzej Grzybek. To właśnie radiooficer zeznając przed Izbą Morską po katastrofie, wspominał ostatnie kontakty ze swym kolegą. – Po wydostaniu się z kabiny radiostacji – mówił – zszedłem na niższy pokład. Ze swojej kabiny wziąłem kurtkę zimową i pas ratunkowy. Wtedy pokazał się IV mechanik Grzybek, ubrany jedynie w piżamę, z bosymi nogami. Mówił do mnie: „Radio, daj coś do ubrania”. Powiedziałem: „Bierz, co chcesz”. Wziął mój płaszcz kąpielowy oraz skórzane rękawice robocze. Grzybek i Ziemnicki wczołgali się do jednej z tratw pneumatycznych zrzuconych na wodę. Było w niej dziewięciu marynarzy, ale nie potrafili ani wylać wody stojącej na dnie
Tagi:
Bronisław Tumiłowicz