Życiodajny impuls chuligaństwa

Życiodajny impuls chuligaństwa

Karol Modzelewski o Leszku Kołakowskim Na pogrzebie Leszka Kołakowskiego, na prośbę rodziny, były tylko trzy krótkie przemówienia przyjaciół profesora – Henryka Samsonowicza, Jacka Bocheńskiego i Karola Modzelewskiego. Poprosiliśmy prof. Modzelewskiego o tekst jego wystąpienia. Odpowiedział: – Mówiłem z głowy. Ja zawsze mówię z głowy, nie czytam z kartki. Ale kierowałem się myślami, które zawarłem w artykule „Życiodajny impuls chuligaństwa”, który napisałem dla „Zeszytów Literackich”. Oto fragmenty tego artykułu z 2002 r. (…) Od 1956 r. Leszek Kołakowski był dla mnie i dla bardzo wielu moich rówieśników intelektualnym i moralnym autorytetem. W ciągu ostatnich 13 lat takie wyrażenia, jak „autorytet moralny” lub „etos” nabrały dwuznacznego sensu. Dzisiejsze autorytety na ogół dbają o poprawność, unikają stawiania niestosownych pytań i nie udzielają na nie odpowiedzi. Leszek Kołakowski jednak był i pozostał autorytetem całkowicie niepoprawnym. W latach 60. jakiś partyjny dostojnik poszukujący modus vivendi z ludźmi kultury powiedział, że Kołakowski nie zmieści się w żadnej kompromisowej formule, bo jest politycznym chuliganem. Miał to być brzydki epitet, ale zabrzmiał jak najwyższa pochwała. Sam Kołakowski wolał alegorię błazna, który wchodzi na salony władzy, żeby popsuć dworskiemu kapłanowi celebrę i ugodzić króla celnym szyderstwem. W tym przypadku jednak ów partyjny dostojnik był – niejako z urzędu – bardziej kompetentny; w końcu to on reprezentował władcę i wiedział lepiej, czy odwaga myśli jest z perspektywy tronu błazenadą, czy chuligaństwem. Po raz pierwszy zobaczyłem i usłyszałem Leszka Kołakowskiego w wielkiej sali Audytorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego. Był chyba rok 1957, w NRD posadzono właśnie do więzienia pierwszego dysydenta, a w Polsce Gomułka przywracał stabilność systemu po październikowym wstrząsie i przypominał o naszym miejscu w obozie państw komunistycznych. Wielką aulę wypełniali po brzegi pracownicy uniwersytetu i studenci, na ogół członkowie partii; może było to walne zebranie uniwersyteckiej organizacji partyjnej. Kołakowski mówił, że nie wolno ulec dwubiegunowej logice szantażu, jakbyśmy musieli wybierać: „albo zachodnioniemieccy rewanżyści, albo haniebny reżym Ulbrichta”. Nikt, absolutnie nikt tak wtedy nie mówił o sojuszniku z Układu Warszawskiego. Na sali było bardzo cicho i słowa o haniebnym reżymie Ulbrichta klasnęły jak uderzenie w twarz. To nie była błazenada. To była nieprzyzwoita odwaga nazwania po imieniu głęboko skrywanych intuicji moralnych, czyli akt chuligaństwa. Oczywistym aktem chuligaństwa był też słynny pamflet „Czym jest socjalizm?”. Każde zdanie tego tekstu oskarżało reżym i każde zaczynało się od stwierdzenia, że nie jest on socjalizmem. Była to kwintesencja radykalnego rewizjonizmu: oskarżenie i potępienie komunistycznego ustroju za to, że depcze w praktyce ideały, które w teorii sam głosi. Polscy rewizjoniści uważali Kołakowskiego za swojego duchowego przewodnika, a esej „Czym jest socjalizm?” za swój manifest ideowy. Ale ironiczna puenta tego tekstu nie mieściła się już w rewizjonistycznej formule i wskazywała, że autor jest gotów przejść od herezji do całkowitego odstępstwa. Po wyliczeniu nieprawości ustroju Kołakowski spełniał tytułową obietnicę: odpowiadał, czym jest socjalizm. Odpowiedź mieściła się w pięciu słowach: „socjalizm to naprawdę dobra rzecz”. Rzecz nadawała się do kabaretu i rzeczywiście recytowano ją z upodobaniem w Piwnicy pod Baranami. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Leszek Kołakowski nie mógł wiedzieć, dokąd zawędrują ludzie, którzy czerpali inspirację z jego tekstów. Poczuwał się jednak do odpowiedzialności za nich i za nieprzewidziane skutki własnych słów. Tak było również z Jackiem Kuroniem i ze mną. Chyba w grudniu 1964 r., parę miesięcy przed ogłoszeniem Listu Otwartego, ale już po zdemaskowaniu nas przez bezpiekę i usunięciu z partii, umówiliśmy się na zasadniczą rozmowę z naszym największym autorytetem. Kołakowski w znacznej mierze podzielał naszą krytykę ustroju, ale nie podzielał naszej utopii i powiedział nam to bardzo jasno. Odniosłem jednak wrażenie, że spodobała mu się nasza bezczelność. Pod tym względem byliśmy zresztą jego naśladowcami. Kiedy naturalną koleją rzeczy znaleźliśmy się na ławie oskarżonych, wystąpił w naszej obronie. Na procesie, który toczył się w lipcu 1965 r. przy drzwiach zamkniętych, Leszek Kołakowski i Marian Brandys byli na sali jako nasi mężowie zaufania. W akcie oskarżenia krytykę ustroju potraktowano jako rozpowszechnianie fałszywych wiadomości. Leszek Kołakowski napisał w związku z tym i skierował do sądu opinię semantyczną dotyczącą różnic

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 31/2009

Kategorie: Kraj