Zyta Gilowska i szał lustracji

PiS wyprodukowało nową ustawę lustracyjną, zakładającą likwidację Sądu Lustracyjnego, ujawniającą teczki i przyjmującą zasadę, że to urzędnicy IPN będą informować, kto był traktowany przez SB jako „osobowe źródło informacji”, a kto nie. Filozofia tej ustawy była prosta – otwórzmy wreszcie te wszystkie szafy z tajnymi kwitami, a wtedy już nikt nie będzie mógł nimi grać! Skończy się temat! Kilka dni namysłu wystarczyło, by PiS zaczęło się wycofywać. Bo co to znaczy „otworzyć teczki”? To znaczy, że na światło dzienne wyjdą materiały, które służby gromadziły na temat danej osoby. Także na temat jej życia osobistego, intymnego, także plotki, także zmyślenia. I co? Te śmieci mają być teraz własnością publiczną? Chcemy upokarzać i ośmieszać ludzi, tylko za to, że kiedyś interesowała się nimi bezpieka, a dziś są notariuszami, rektorami, dyrektorami szkół (bo te m.in. grupy mają być lustrowane…)? A co to znaczy, że jak przeczytamy teczki, to wyrobimy sobie zdanie, kto był agentem SB, a kto nie? Toczy się właśnie na oczach publiczności proces lustracyjny Zyty Gilowskiej. I czy to kilkudniowe przedstawienie oznacza, że wyrobiliśmy sobie zdanie? Że zmieniły się przekonania obserwatorów procesu? Nie zmieniły. Ci, którzy uważali Gilowską za agentkę, umocnili się w swoim przekonaniu –

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2006, 32-33/2006

Kategorie: Felietony