Archiwum
Kłamał, kłamie i będzie kłamał
Nie ma słowa nadającego się do druku, którym mógłbym opisać demolkę dokonywaną od dziesięcioleci w naszej wspólnocie narodowej przez Antoniego Macierewicza. Patrzymy na jego łajdactwa i jesteśmy bezradni. Przyzwoici ludzie nie nadążają za kolejnymi woltami tej cynicznej kanalii.
Trzeba więc robić to, co pokazali wicepremier i szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz oraz jego zastępca Cezary Tomczyk. Warto docenić pracę grona najlepszych w Polsce ekspertów, z płk. Leszkiem Błachem na czele, którzy obiektywnie, konkretnie i szczegółowo opisali i ocenili działania podkomisji smoleńskiej Macierewicza.
Raport MON jest lekturą mocno depresyjną. Pokazuje, jak można było na tragedii rodzin ofiar katastrofy lotniczej przez 14 lat uprawiać politykę. Dokumentuje danse macabre na grobach uczestników feralnego lotu. Macierewicz kłamał tysiące razy. Niszczył, fałszował, ukrywał i gubił dokumenty z katastrofy. I tak tym wszystkim manipulował, że uwierzyły mu miliony Polaków. Uwierzyły, bo ciągle trudno pojąć, że to nie był żaden zamach, lecz splot wielu błędów popełnionych przez konkretnych ludzi. Łatwiej było myśleć, że ktoś nam to zrobił. I zostać wyznawcą religii smoleńskiej Kaczyńskiego i Macierewicza.
Macierewiczem zajmie się teraz prokuratura. To przed nią będzie zeznawał, dlaczego w raporcie za wszelką cenę chciał udowodnić coś, czego nie było. Dlaczego na to, czego nie było, wydano 81 mln zł, w tym 1 mln na jego osobistą ochronę. Przed prokuratorami staną też ludzie, którzy za sowitą opłatę, sięgającą 800 tys. zł, brali udział w tej maskaradzie. Macierewicz w świetle raportu MON to fałszerz i szantażysta. Ale czy to odkrycie jest jakąś sensacją? Przecież w ciągu 14 lat wszystko, co teraz potwierdzili eksperci, o Macierewiczu napisano i powiedziano. Z wyjątkiem TVP Kurskiego i wielkiego frontu mediów będących w dyspozycji PiS.
Czegóż innego można było się spodziewać po kimś, kto zaprzecza prawom fizyki? Eksperymenty z parówkami i puszkami przedstawiane przez pisowskie media jako poważne testy naukowe znajdują się na czołowych miejscach list niebywałej głupoty.
Jaki będzie los kłamstw Macierewicza? Nietrudno przewidzieć. Raport MON zostanie odrzucony przez Kaczyńskiego, który tą katastrofą od początku manipuluje osobiście. I bez skrupułów. Dla korzyści politycznych.
Po 14 latach i po tylu miesięcznicach jest to tylko cyniczna kalkulacja. Nieustające ogłupianie ludzi w przekonaniu, że kłamstwo powtórzone tysiące razy rośnie, a rozum maleje. Szalbierze mają prawdziwy raj.
Miejsce Macierewicza jest w więzieniu.
Flota cieni i inne sztuczki
Kto zarabia na omijaniu zachodnich sankcji
W 2023 r. kupiliśmy w Rosji towary za 2,4 mld euro. W tym samym roku państwa Unii Europejskiej zaimportowały ze Wschodu towary o wartości ponad 50 mld euro. Nieźle, jak na warunki wojenne.
Po agresji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 r. Zachód obłożył Moskwę bezprecedensową liczbą sankcji ekonomicznych. Ich celem było złamanie rosyjskiej gospodarki i wywołanie kryzysu społecznego, a w konsekwencji politycznego, który doprowadziłby do upadku prezydenta Putina. W lutym 2023 r. podczas wizyty w Polsce prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden w przemówieniu do Polaków stwierdził: „Obecnie 200 rubli to tylko 1 dol. Gospodarka Rosji rozpadnie się na części. To Władimir Putin jest za to odpowiedzialny”.
Nic podobnego się nie stało. Dziś kurs dolara w Rosji oscyluje wokół 100 rubli, półki sklepowe są pełne towarów, także tych z importu, a Kreml w 2023 r. odnotował wzrost PKB o 3,6%. Dla porównania – wzrost PKB w państwach strefy euro wyniósł 0,5%.
Objęta sankcjami i przestawiona na wojenne tory gospodarka rosyjska okazała się bardziej odporna, niż sądzono. Zachodnie sankcje nie zadziałały również dlatego, że rosyjskie koncerny znalazły partnerów handlowych w Azji, Afryce i Ameryce Południowej, a niektóre francuskie, niemieckie, brytyjskie i amerykańskie przedsiębiorstwa postanowiły wykorzystać okazję do zarobku na omijaniu sankcji. Wiele wskazuje na to, że i polskie firmy przyłączyły się do owego procederu.
Stacja benzynowa z bronią atomową
W sierpniu 2023 r. w wywiadzie udzielonym hiszpańskiemu dziennikowi „El País” szef dyplomacji unijnej Josep Borrell powiedział: „Rosja jest ekonomicznym karłem i przypomina stację benzynową, której właściciel posiada bombę atomową”. Zapewne przez grzeczność polityk nie wspomniał, że na owej stacji zachodnie koncerny chętnie tankują paliwa i gaz.
Emeryci wasi i nasi
Tydzień temu pisaliśmy o „szykanach”, które spotkały Jarosława Guzego, odwołanego przez Radosława Sikorskiego ze stanowiska ambasadora w Kijowie, o czym Guzy opowiada na lewo i prawo.
Dlaczego to robi? Nad tym zastanawiało się kilku starszych wiekiem, aczkolwiek młodszych od Guzego, urzędników ministerstwa, siedząc (wiadomo gdzie) nad szklanką herbaty.
Cóż… Guzy jest klasycznym przykładem człowieka, który karierę zawdzięcza jednej rzeczy – w roku 1981 został wybrany na szefa Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Potem był internowany i dalej poszło z górki. W III RP mógł funkcjonować jako zasłużony kombatant. Ponieważ związał się politycznie z Ruchem dla Rzeczypospolitej (to była partia Jana Olszewskiego), już tak płynął. Od firmy państwowej do firmy państwowej, jako osoba ważna. Zawsze byli jacyś znajomi, którzy coś zaproponowali. I tak dociągnął do emerytury.
W roku 2023 zaproponowano mu wyjazd w charakterze ambasadora na Ukrainę. Mimo wieku mocno emerytalnego propozycję przyjął. I jest to jakiś fenomen braku samokrytycyzmu. Oraz braku wyobraźni – bo jak można sobie wyobrazić pracę dyletanta?
Jaki może być z tego pożytek dla kraju?
W tej fali ludzi niekompetentnych, za to pisowskich mamy obok Guzego np. Konstantego Radziwiłła (też emeryta), byłego wojewodę mazowieckiego, wcześniej ministra zdrowia, jeszcze wcześniej lekarza, wysłanego za zasługi i za nazwisko (autentycznie!) na Litwę. On też bardzo teraz narzeka, że musiał wrócić do kraju i straszny to dla niego despekt. Zwłaszcza że – jak mówił mediom – pokochali go miejscowi Polacy i pięknie mu śpiewali na pożegnanie. To dobrze, że go pokochali, ale czy po to Polska go wysłała do Wilna? To było jego zadanie, innych nie miał?
Wszystko to jest śmieszne i smutne, bo przecież Rzeczpospolita tym dyletantom srogie pieniądze musiała płacić.
A teraz, żeby spojrzeć szerzej: nowa władza porządkuje MSZ, według różnych deklaracji do końca 2025 r. mają wrócić do kraju wszyscy pisowscy ambasadorowie. Możemy mieć tylko nadzieję, że tak będzie i że z listy tych, którzy mają wrócić, wykreśleni będą nieliczni zawodowi dyplomaci, bo i takich (czasami) wysyłano i tolerowano. Na przykład obecna wiceminister Henryka Mościcka-Dendys wyjechała na stanowisko ambasadora w Danii już po przegranych przez PO wyborach, nominację podpisywał jej 7 lipca, między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich, Bronisław Komorowski. No i pięć lat spokojnie w Kopenhadze przeżyła.
Gorzej miał Tomasz Orłowski, wówczas ambasador w Rzymie, którego po dwóch latach, w roku 2017, odwołano do Warszawy. I oto teraz tenże Orłowski, już emeryt, młodszy od Guzego o parę miesięcy, jedzie na ambasadora do Maroka.
Oczywiście Orłowski to znakomity dyplomata, były wiceminister, ambasador we Francji, papiery ma świetne. Ale PESEL wskazuje, że raczej powinien być w kraju, wiedzę przekazywać młodszym, doradzać ministrom, a nie ambasadorować gdzieś daleko.
Panie ministrze, to z naszym korpusem urzędniczym jest tak źle, że muszą go ratować emeryci? Nie ma nikogo, w kogo warto byłoby zainwestować?
Profesorowie bez dyplomów
Poldi włada biegle językami krajów, w których robił karierę
Ekscentryczna promocja radia-którego-nikt-nie słuchał udała się w stu procentach. Deepfake’owy wywiad bota dziennikarskiego z botem noblowskim, czyli niejakiej Emi z Wisławą Szymborską, nieżyjącą od 12 lat, pokazał, co już może sztuczna inteligencja w służbie mediów i jakie wynikają z tego niebezpieczeństwa. Otóż AI może manipulować perfekcyjnie i bezkonkurencyjnie – wskrzeszona poetka komentowała własnym głosem twórczość tegorocznej laureatki z Korei tak zmyślnie, że przyklasnął temu sam najjaśniejszy sekretarz Fundacji Wisławy Szymborskiej, Michał Rusinek.
Ta kuriozalna „rozmowa” dowiodła, że w świecie symulakrów nikt nie może się czuć bezpiecznie – nie tylko szeregowi pracownicy (jak dziennikarze rzeczonego radia, którym rozwiązano umowy, bo AI może wybierać listę utworów do grania za darmo), lecz także pracownicy zasłużeni i legendarni (jak lektor Jarosław Juszkiewicz, którego po wielu latach Google Maps właśnie zastąpiło głosem bota), a nawet zmarli wieszcze. Groza i lament, do których nie mogę się nie przyłączyć, chociaż z czystej przekory dodam, że lepsza sztuczna inteligencja niż jej naturalny brak, którym grzeszy cała armia dostarczycieli kontentu, uważających się za aktywnych dziennikarzy.
Dla przykładu przeanalizujmy przypadek pana Pipsztyckiego z pewnego tabloidu, który w ubiegłym tygodniu postanowił zarobić na życie tekstem o wybitnym sportowcu. Owóż ten nieborak zechciał przyciągnąć uwagę „sensacyjną” wiadomością o wykształceniu Lukasa Podolskiego; najwyraźniej algorytm podsunął Poldiego jako gorącą postać po hucznym benefisie w Kolonii. Kilkanaście dni temu dziesiątki tysięcy fanów przyszło zobaczyć mecz, w którym Górnik Zabrze zasilony jednorazowo gwiazdami Bundesligi (m.in. Manuelem Neuerem w bramce i Matthiasem Ginterem w obronie) wygrał z FC Köln – macierzystym klubem Poldiego, który zagrał po połowie w obu drużynach. To był hołd dla mistrza świata, najlepszej lewej nogi w historii niemieckiej piłki, człowieka, który doskonale pojął gramatykę futbolu, ale włada też biegle językami krajów, w których robił karierę – mówi po niemiecku, angielsku, polsku, śląsku, a i po turecku zagadać potrafi.
Pierwsza dama PiS
Czy Patrycja Kotecka-Ziobro zawalczy o schedę po Jarosławie Kaczyńskim?
„Ufam, że to środowisko, które jest pełne znakomitych polityków, przetrwa. Zachęcam do tego szczególnie, aby pojawił się prawdziwy przywódca tej formacji. Myślę, że taką osobą jest Patrycja Kotecka-Ziobro, która w mojej ocenie ma predyspozycje do bycia najtwardszym politykiem w Polsce, jeśli chodzi o obronę przeciwko temu bezprawiu”, stwierdził kilka miesięcy temu poseł Janusz Kowalski, odpowiadając na pytanie, kto powinien zastąpić schorowanego Zbigniewa Ziobrę w roli lidera Suwerennej Polski.
Po wchłonięciu partii Ziobry przez PiS temat jest już nieaktualny, ale – jak usłyszałem od dobrze zorientowanych osób – żona byłego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, która dotychczas pozostawała w cieniu, ma ambicje polityczne. Czy zawalczy o przewodzenie polskiej prawicy, nie wiadomo, ale taki scenariusz wcale nie byłby z gatunku political fiction.
Mroczna przeszłość
Historia znajomości Patrycji Koteckiej i Zbigniewa Ziobry ma dwie wersje. W tej serwowanej w prasie bulwarowej i na portalach plotkarskich poznali się w 2003 r. w czasie obrad sejmowej komisji śledczej badającej tzw. aferę Rywina. Ona – dociekliwa i ambitna dziennikarka śledcza, on – polityk walczący z bezprawiem.
„Szczególną uwagę zwróciłem na Patrycję, kiedy przesłuchiwaliśmy Leszka Millera. Tamtego dnia miałem już tak wszystkiego dosyć i… spojrzałem w kierunku stołu, przy którym siedzieli dziennikarze. Patrycja miała na sobie jakiś niebieski żakiet. Po siedmiu godzinach słuchania i patrzenia na Leszka Millera zobaczyłem, w końcu, piękną kobietę, która się uśmiechała”, wspominał Ziobro w jednym z wywiadów.
Według drugiej wersji Kotecka została „podstawiona” Ziobrze przez gangsterów. „Gazeta Wyborcza” ujawniła sensacyjne zeznania jednego z bossów mafijnych, Piotra K. „Brody”, który poszedł na współpracę z prokuraturą. Przesłuchiwany w 2009 r. „Broda” opowiedział śledczym o związkach Koteckiej ze środowiskiem przestępczym, a trwały one do połowy 2006 r. „Kotecka (…) wykonywała dla nas wiele działań, a w szczególności z uwagi na jej charakterystyczną urodę podrzucaliśmy ją różnym osobom, także z kręgu polityki, biznesu, ale także funkcjonariuszom policji”, zeznał gangster. Kotecka miała też być zamieszana w spalenie pizzerii i zlecenie porwania.
Jak było naprawdę, nie wiadomo, ale dziennikarz śledczy Wojciech Czuchnowski potwierdził, że Kotecka obracała się wśród przestępców.
Coś musiało być na rzeczy, bo z kolei „Newsweek” napisał, że w 2006 r. Ziobro, bojąc się prowokacji ze strony mafii, udał się do ówczesnego szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Bogdana Święczkowskiego (teraz ulokowanego w Trybunale Konstytucyjnym Julii Przyłębskiej) z prośbą, aby podległe mu służby sprawdziły Kotecką, którą przedstawił jako swoją narzeczoną. Podjęto inwigilację, a w archiwum ABW pozostały dwie opasłe teczki z materiałami.
Ziobro i Kotecka długo ukrywali swój związek, choć huczało od plotek. Latem 2007 r. Kotecka została zastępcą szefa Agencji Informacji TVP – nadzorowała wszystkie programy informacyjne, ze sztandarowymi „Wiadomościami” włącznie. Zdaniem Janusza Kaczmarka, prokuratora krajowego i szefa MSWiA w pierwszym rządzie PiS
Psycholog po kursach
Zmiany cywilizacyjne spowodowały, że zawód psychologa stał się atrakcyjny i ciekawy. Psychologów potrzebują wszędzie. Od przedszkola i szkół, poprzez poradnie zawodowe, duże korporacje, wojsko, policję, instytucje wychowawcze i penitencjarne, po opiekę zdrowotną. Potrzebuje ich także reklama i biznes. Społeczeństwo też się nauczyło korzystać z pomocy psychologa.
Ten pomaga w sytuacjach kryzysowych, w wychodzeniu z traumy, doradza przy trudnościach wychowawczych i organizacji pracy. Jest potrzebny w klinice i na sali sądowej. Nie ma już prawie dziedziny życia społecznego, w której psycholog nie byłby przydatny.
Nic więc dziwnego, że popularność studiów psychologicznych jest teraz w Polsce ogromna. Każdego roku na uniwersytetach o jedno miejsce na tym kierunku ubiega się kilku, a nawet kilkunastu kandydatów. Używając języka ekonomii, można powiedzieć, że popyt na studia znacznie przewyższa podaż.
Odkąd nauka stała się towarem, natychmiast pojawiają się podmioty (uczelnie niepubliczne), które na tym korzystają – zaspokajają ten popyt i na tym zarabiają. Nie byłoby w tym nic złego, co więcej, ze społecznego punktu widzenia byłoby to nawet korzystne, ale pod kilkoma warunkami. Warunek pierwszy – „towarem”, który sprzedaje uczelnia niepubliczna, jest nauka, a nie dyplom. Warunek drugi – istnieje kompetentny, sprawny i skuteczny system kontroli państwa nad tym, jaki „towar” niepubliczna uczelnia sprzedaje, czy jest to właśnie nauka, czy niestety jedynie dyplom.
Zapaść w sądach powszechnych
W społeczeństwie niezmiennie panuje przekonanie, że do sądu idzie się po wyrok, a nie po sprawiedliwość
Problem występuje od dawna, lecz chyba nikt nie chce dostrzec jego istoty. Politycy wszelkich opcji obrzucają się oskarżeniami o brak praworządności w kraju, a jednym z przejawów tego braku miałby być opłakany stan sądownictwa, a nawet szerzej – wymiaru sprawiedliwości.
Mało kto zwraca jednak uwagę na to, co nas, obywateli, powinno interesować najbardziej: na chroniczną zapaść w sądach powszechnych. Jeśli już, to uwagę skupiamy na chwilę na nośnych, choćby w wymiarze lokalnym, sprawach o charakterze karnym: pobiciu, morderstwie, gwałcie, kradzieży, skutkach wypadku drogowego itp. Lecz nawet wówczas koncentrujemy się na fazie oskarżenia przez prokuraturę i na rozpoczęciu procesu, a potem – jeżeli jeszcze pamiętamy o sprawie – na wydaniu wyroku. Tymczasem nawet jeśli nie wchodzimy w kolizję z prawem, każdy z nas może zetknąć się z sądem powszechnym w postaci sądu rejonowego lub sądu okręgowego. Powodem bywa konieczność ustalenia prawa do spadku, nierzetelny kontrahent, który nie uiszcza faktur, albo rozwód, podział majątku i ustalenie prawa do opieki nad małoletnim dzieckiem. I to tam, w wydziałach cywilnych sądów powszechnych, rozgrywają się ciche dramaty, do opisywania których nieśpieszno reporterom: wieloletnie spory małżeńskie o majątek, alimenty lub prawa rodzicielskie, względnie kilku- czy kilkunastoletnia walka o prawo do spadku.
Kiepska jakość i wydajność pracy sądów powszechnych wbrew popularnej, lansowanej tezie nie wynika wyłącznie z działań poprzedniej ekipy rządzącej. Dowód na to stanowi choćby opublikowany 6 lutego 2004 r. w „Gazecie Wyborczej” artykuł Andrzeja Rzeplińskiego, ówczesnego profesora Uniwersytetu Warszawskiego i zarazem sekretarza zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, a przyszłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Prof. Rzepliński wskazał kilka przyczyn złego stanu sądownictwa w owym czasie, proponując przy tym konkretne rozwiązania. Pisał o pozostawiającym wiele do życzenia systemie wyłaniania i nauczania przyszłych sędziów oraz potrzebie kształcenia ustawicznego adeptów zawodu, o przewlekłości postępowań i konieczności skrupulatnego rozpatrywania spraw w reżimie rozpraw dzień po dniu, a nie raz na kilka miesięcy, a także o ograniczeniu zakresu korzystania z immunitetu sędziowskiego, skądinąd nieistniejącego w innych państwach UE. Ponadto autor celnie dostrzegł zagrożenie występowaniem nepotyzmu i klientelizmu w procesach kadrowo-awansowych toczących się przed Krajową Radą Sądownictwa, zalecając uwzględnianie opinii instancji zewnętrznych przy nominacjach na stanowiska w najwyższych instancjach sądowych.
Mamy jesień 2024 r., a więc minęło ponad 20 lat. Czy od czasu publikacji artykułu coś się zmieniło, czy sytuacja się poprawiła? Oczywiście nie. Niedostateczna liczba etatów sędziowskich wobec wpływających do sądów wniosków pozostaje smutną rzeczywistością, ale czy lekarstwem na to jest mianowanie młodych ludzi, często bezpośrednio po aplikacji sędziowskiej, na stanowiska, gdzie zasadniczo trzeba nie tylko wykazać się wiedzą prawniczą i znajomością paragrafów, lecz także posiłkować dużym i wszechstronnym doświadczeniem życiowym? W Stanach Zjednoczonych sędzią zostaje się dopiero w wieku dojrzałym, na zwieńczenie kariery prawniczej – wcześniej należy poznać od podszewki dynamikę procesów sądowych, praktykując jako adwokat lub prokurator. W Japonii asesorami zostaje tylko niewielki odsetek absolwentów aplikacji prawniczej, tych z najlepszymi wynikami, a nie jak w Polsce wszyscy, którzy zaliczyli egzamin końcowy.
Czy sędziowie nadążają za szybko zmieniającą się rzeczywistością, charakteryzującą się m.in. pogłębioną internacjonalizacją kontaktów międzyludzkich, szybkim rozwojem technologicznym, nowymi zjawiskami społecznymi?
Ginący gatunek
W berlińskim zoo narodziły się bliźnięta pandy wielkiej
Panda wielka (Ailuropoda melanoleuca) należy do rodziny niedźwiedziowatych. Dawniej zaliczano ją, razem z pandą małą (Ailurus fulgens), do szopowatych, stąd ta sama nazwa. Po rozdzieleniu obu gatunków, m.in. na podstawie badań genetycznych, panda mała (bohaterka filmu familijnego „To nie wypanda”) trafiła do oddzielnej rodziny pandkowatych, przemianowana po polsku na pandkę rudą. Panda wielka (bohaterka filmu „Kung Fu Panda”) znalazła się zaś we wspomnianej grupie niedźwiedziowatych. Podobnie jak inne niedźwiedzie jest wszystkożerna. Lubi więc ryby, jajka, gryzonie czy szczekuszki – ssaki z rzędu zajęczaków, przypominające duże myszy, jednak w przeciwieństwie do pobratymców przede wszystkim je pokarm roślinny, głównie bambusy. Od marca do listopada żywi się wyłącznie jego młodymi pędami i liśćmi. Niestety, przynależność do owej rodziny spowodowała, że nie jada tak dobrze jak inni roślinożercy. Ma bowiem krótki układ pokarmowy, typowy dla pożeracza mięsa, pozbawiony długich jelit, wielokomorowego żołądka czy szerokich wypustek. Nawet jej zęby są bardziej typowe dla drapieżnika.
Jeśli krowa trawi do 80% spożytego pożywienia, panda wielka tylko 25%. Z tego powodu żyje na granicy śmierci głodowej. Musi jeść bardzo dużo, nawet do 40 kg dziennie, średnio 12,5 kg (a sama waży ok. 90 kg). Spędza na jedzeniu do 16 godzin każdego dnia. To zaś prowadzi do częstego wypróżniania się, jakieś 100 razy dziennie. W trawieniu pomaga jej szczególnie rozbudowana flora jelitowa, czyli głównie bakterie. Ich zadaniem jest rozkładanie dużych cząstek pokarmu na mniejsze. Bez tych mikroorganizmów pandy wielkie nie mogłyby jeść. My również.
Zwierzę ma też na dłoniach szósty palec, na kształt naszego kciuka. Powstał on z ruchomej kości nadgarstka. Za jego pomocą panda przytrzymuje pokarm. Reszta palców jest umiejscowiona w jednej przestrzeni płaskiej.
Nazwę panda prawdopodobnie ukuł francuski jezuita i przyrodnik Jean Pierre Armand David, znany jako Père David (ojciec David). W 1869 r., podróżując po Syczuanie, usłyszał nepalską nazwę nigalya ponya, czyli zjadacz bambusa. Uprościł ją do wszędzie znanego dziś słowa.
A panda to jeden z najrzadszych gatunków na Ziemi. Jako dzikie zwierzę zamieszkuje zimne i wilgotne lasy w łańcuchach górskich Chin, głównie w prowincji Syczuan, ale też w Gansu i Shaanxi. W szczycie (a może ściślej: w dołku) niskiej liczebności było ich tam około tysiąca.
W razie ataku najczęściej ucieka. Odpowiada agresją, tylko gdy nie ma wyjścia (opuszcza wtedy głowę, a doprowadzona do ostateczności powarkuje, wówczas zabija nawet człowieka). Panda wielka stała się więc chińskim symbolem pokoju. Jeśli na polu bitwy ścierały się dwie armie, wystarczyło, aby jedna podniosła chorągiew z wizerunkiem tego zwierzęcia – odpowiednik białej flagi w Europie – a natychmiast następował pokój.
Jak pachnie paczula?
Jesteś w tropikalnej dżungli. Czujesz wilgotne powietrze i ziemię, na którą przed chwilą spadł ulewny deszcz. Wszędzie dookoła rosną egzotyczne rośliny, a kilka godzin wcześniej ktoś niedaleko rozpalił ognisko. Właśnie tak może dla Ciebie pachnieć paczula.
Zaczęło się od rysunków o śmierci
Żeby nauczyciel mógł skutecznie pomóc, musi sam otrzymać pomoc. Dobry ratownik to żywy ratownik
Dlaczego – to słowo, które towarzyszy zjawisku samobójstwa najczęściej. Pytanie o powody dobrowolnej śmierci zajmuje nie tylko naukowców i badaczy, ale przede wszystkim rodziny, które straciły bliską osobę w wyniku śmierci samobójczej. (…) Według najnowszych badań szacuje się, że nawet 135 osób z otoczenia człowieka, który odebrał sobie życie, jest narażonych na negatywne emocjonalne konsekwencje związane z tą śmiercią. Każda z nich będzie przeżywać żałobę na swój sposób. Sposób radzenia sobie ze stratą zależy od wielu elementów, między innymi od osobowości, indywidualnych umiejętności, wcześniejszych doświadczeń, etapu rozwoju. Nie bez znaczenia będą także relacje, które łączyły te osoby ze zmarłym, oraz okoliczności, takie jak miejsce, w którym doszło do tragedii, ostatni kontakt i rozmowa, ale również kto jako pierwszy był na miejscu zdarzenia. Gdy człowiek umiera śmiercią samobójczą, fala uderzeniowa tej tragedii promieniuje na wiele kilometrów, przynosząc ból, chaos, niezrozumienie, poczucie winy i samotności.
Za każdym samobójstwem stoi indywidualna historia. Możemy powiedzieć tak: samobójstwo nie określa życia człowieka, bo to, w jaki sposób on umarł, nie powoduje, że całe jego życie powinno być oglądane poprzez pryzmat jego śmierci, ale z pewnością możemy powiedzieć, że na śmierć w takich okolicznościach składa się całe jego życie. (…)
Wśród badaczy zajmujących się tematyką samobójstw przyjęło się stwierdzenie, że osoby, które popełniają samobójstwo, nie robią tego dlatego, że chcą umrzeć, tylko dlatego, że nie mogą dalej żyć. Ból psychiczny, który im doskwiera, zabiera możliwość dalszego funkcjonowania. Na ten rodzaj bólu, który często pozostaje niewidoczny dla otoczenia, składa się w dużym stopniu poczucie beznadziejności. Ma ono podwójny wymiar. Z jednej strony osoba w kryzysie samobójczym czuje się beznadziejna, bezwartościowa, nikomu nieprzydatna. W tym drugim rozumieniu wymiar beznadziejności odnosi się bardziej do oceny przyszłości, która nie zakłada poprawy życia, jedynie jego pogorszenie. A to właśnie nadzieja często pomaga nam poradzić sobie z najtrudniejszymi sytuacjami.
Do tego dwuwymiarowego poczucia beznadziei dochodzi jeszcze poczucie bezradności. To szalenie przytłaczające przeżycie, kiedy zdaje nam się, że na nic nie mamy wpływu. Jest bardzo trudno podjąć jakąkolwiek decyzję. W pewnym momencie nawet najmniejsze codzienne sprawy związane z tym, że musimy dokonać jakiegoś wyboru, paraliżują nas zupełnie. Pogrążona w tym paraliżu osoba, odczuwająca nasilający się ból psychiczny, doświadcza jeszcze ogromnego poczucia winy. Ma wrażenie, że wszystko złe, co ją w życiu spotkało, jest jej winą, a wszystkie momenty, kiedy bliscy cierpieli, są spowodowane jej złym postępowaniem. Do tego należy dodać również, że osoba planująca samobójstwo, aby podjąć próbę samobójczą, musi obudzić w sobie pewne pokłady agresji, tylko zamiast kierować ją na zewnątrz, zaczyna zwracać ją ku samej sobie.
Miejsce, w którym znajduje się człowiek w kryzysie samobójczym, jest bardzo ciemne. Aby je lepiej zrozumieć, należy na chwilę założyć czarne okulary. Gdy już to zrobimy, warto, abyśmy pamiętali, że dla osoby w kryzysie czas płynie inaczej. Z jednej strony może on się niemiłosiernie rozciągać. Każda kolejna godzina trwa niczym tydzień, bo jej stałym składnikiem są intensywne myśli samobójcze. Weekend może być odczuwalny jak miesiąc. W trakcie upływającego czasu w głowie osoby w kryzysie samobójczym wciąż pojawiają się myśli takie jak: „Nie mam już siły”, „Jestem wyczerpany”, „Nie dam rady”, „Jestem beznadziejna”, „Jestem ciężarem dla innych”, „Nie ma żadnej możliwości, abym poprawiła swoje położenie”. (…) Osoba w kryzysie samobójczym nie myśli wtedy, jak dużo cierpienia przysporzy najbliższym, jest raczej skupiona na tym, jak dużo tego cierpienia im zaoszczędzi. (…)
Czy chłopcy, o których będziemy rozmawiać, byli bezpośrednio pani uczniami?
– Tak. Pracowałam wtedy w zespole szkół, w skład którego wchodziły: liceum, technikum i szkoła zawodowa. Uczyłam na każdym poziomie i w każdej z tych szkół. (…) Zacznę od tego, który pojawił się w moim życiu jako pierwszy. Dostałam wtedy wychowawstwo w pierwszej klasie liceum. On przyszedł z innej szkoły, w której nie ukończył klasy. W pewnym momencie zauważyłam, że w jakiś sposób nie dogaduje się z pozostałymi uczniami, że między nimi jest jakaś bariera, coś tam się dzieje niedobrego. Zaczęłam się temu bardziej przyglądać. Zauważyłam, że w trakcie lekcji Piotr rysuje. Nigdy mi nie przeszkadzało, że uczniowie to robili, rozumiem, że oni mają czasem taką potrzebę. Natomiast któregoś dnia siedział blisko mojego biurka i zwróciłam uwagę na to, co rysuje. Zobaczyłam, że to były rysunki o śmierci, na których dominował czarny kolor. Rysował czarnym długopisem albo ołówkiem. Jeżeli pojawiał się jakiś inny kolor, to był to tylko czerwony, którym rysował krew. Bardzo mnie to zaniepokoiło. Pamiętam, że poszłam wtedy do szkolnej pedagożki i powiedziałam jej o tym. Nie podobało mi się to i intuicyjnie czułam, że to jest niebezpieczne. Wtedy w ogóle nie mówiło się w szkołach o samobójstwach wśród dzieci i młodzieży.
Wtedy, czyli kiedy?
Fragmenty książki Halszki Witkowskiej i Moniki Tadry Niewysłuchani. O samobójczej śmierci i tych, którzy pozostali, Prószyński i S-ka, Warszawa 2024









