Moralny zajazd Soplicowa: wyuzdanie, alkoholizm i gender
Nowe władze oświatowe i kulturalne przyjęły jakże słuszną linię oczyszczania treści edukacyjnych ze zgnilizny moralnej i deprawacji. Brawo! Nareszcie! Najważniejsze jednak to nie zatrzymywać się w pół drogi. I wypleniać demoralizację tam, gdzie sączy ona swoje jady od dawna i zdradliwie. Na przykład w „Panu Tadeuszu”.
Łatwo można wskazać w poemacie przykłady pochwały zdrady narodowej, bezmyślnego wyzysku chłopstwa, pedofilii (Zosia!), zidiocenia, sklerozy, a nawet wilkołactwa. Na wszystko są stosowne cytaty. Z konieczności koncentrujemy się tylko na trzech rodzajach moralnej ohydy lansowanej przez ten rzekomy arcypoemat. Na promocji wyuzdania seksualnego, pijaństwa i ideologii gender.
Gach pani generałowej
Już sprawa powstania poematu jest podejrzana i żenująca. Co z tego, że Mickiewicz nie przystąpił do powstania listopadowego. Wielka mi zasługa! Po prostu musiał przeczuć to, co rok po klęsce napisze w encyklice Cum primum namiestnik Chrystusowy Grzegorz XVI.
Mianowicie, że powstańcy to „kilku sprawców podstępów i kłamstw, którzy pod pretekstem religii (…) wyłamali się spod prawej władzy monarszej, zerwali wszystkie więzy uległości, które nakłada obowiązek, i wtrącili swą ojczyznę w nieszczęście i żałobę”. Wieszcz był kryty – bawił wówczas „w Wielkopolszcze”, gdzie polował. Rzadziej na zwierza, częściej na damy. Tu przegiął. Oto Konstancja Łubieńska, z którą w Śmiełowie, Luboni i Budziszewie miał poeta przyjemność, domagała się kontynuacji. Sama była żoną Józefa hr. Łubieńskiego, pułkownika wojsk polskich w Królestwie, który akurat przelewał krew w powstaniu. Dość niezręcznie było przyprawiać rogi właśnie jemu i właśnie w tym momencie… Poza tym Konstancja miała wprawdzie tylko 34 lata, ale za to pięcioro dzieci. Rozstania nie przyjęła do wiadomości. Rzuciła męża z drobiazgiem i popędziła do Paryża, choć spanikowany poeta robił wszystko, by ją zniechęcić. W końcu pchnął swojego przyjaciela Stefana Garczyńskiego do Drezna, by ten powstrzymał nachalne babsko. Po tygodniach żmudnych perswazji udało się.
Bo Mickiewicz miał już nową kochankę – nieszczęśliwą ojczyznę. A ta domagała się poematu „we dwunastu księgach, wierszem”. Na razie ćwiczył. W polonijnych salonach Paryża miał zwyczaj stawać po kolacji w okolicach kominka. Goście podrzucali temat, a on z miejsca dawał improwizację. Były to pierwsze odnotowane przejawy polskiego hip-hopu (w wersji flow, czyli odlot na zadany temat). Proszone kolacje stawały się jednak coraz rzadsze, w lombardzie trzeba było zastawić zegarek, by nie paść z głodu.
A tu jeszcze jego „Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego” papież Grzegorz XVI uznał w swoim brewe za „pismo pełne zuchwalstwa i przewrotności”. I tak powinniśmy je oceniać w podręcznikach, które zapewne niebawem zostaną poprawione.
Poza tym nachodzili go od rana do nocy – jak pisał poeta Bohdan Zaleski – „rozbitkarze powstania listopadowego, roznamiętnieni, krzykliwi”. Przesiadywali godzinami i ględzili w kółko to samo. Pisał więc „Pana Tadeusza” na kolanie, na głodno i w hałasie. Ale to go nie usprawiedliwia. Zobaczmy bowiem, co tak naprawdę ujrzało światło dzienne 20 czerwca 1834 r., kiedy to drukarnię Pinarda opuszcza „Pan Tadeusz”.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy