Próba zdelegalizowania NPD skończyła się w Niemczech skandalem „Skompromitowani aż do szczętu”, pisze hamburski tygodnik „Der Spiegel”. „W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych doszło do niewiarygodnych i chaotycznych wpadek”, oskarża bawarski polityk Günther Beckstein. Ale także lewicowi parlamentarzyści SPD i Zielonych mówią o katastrofie, która zagraża demokratycznemu państwu prawa. W wyniku skandalu może utracić stanowisko federalny minister spraw wewnętrznych, Otto Schily. Afera zmniejsza także szanse koalicji kanclerza Schrödera we wrześniowych wyborach do parlamentu. Oto próba delegalizacji neonazistowskiej Narodowo-Demokratycznej Partii Niemiec (NPD), podjęta na wniosek rządu federalnego, Bundestagu, Rady Federacji i przy poparciu wszystkich poważnych sił politycznych, w pierwszym podejściu zakończyła się fiaskiem. Federalny Sąd Konstytucyjny odłożył wstępną, ustną rozprawę na ten temat, gdy okazało się, że wśród 14 osób, których zeznania czy wypowiedzi miały być dowodem winy przed sądem, znalazł się agent Urzędu Ochrony Konstytucji, czyli, jak to barwnie określa prasa niemiecka, „policyjny szpicel” bądź „V-man” (skrót od „mąż zaufania”). Na domiar złego informator, 66-letni Wolfgang Frenz, był zarazem czołowym aktywistą NPD, wiceprzewodniczącym tej partii w Nadrenii Północnej-Westfalii. Wkrótce wybuchła druga bomba, gdy wyszło na jaw, że przełożony Frenza, przewodniczący NPD w Nadrenii Północnej, Udo Holtmann, również od lat był aktywny jako donosiciel w służbie państwa. Doszło do paradoksalnej sytuacji, bowiem Holtmanna „prowadził” Federalny Urząd Ochrony Konstytucji (BfV), natomiast jego podwładnego – Frenza – taki sam urząd krajowy Nadrenii-Północnej-Westfalii. Afera „V-manów” jeszcze raz potwierdziła to, o czym prasa na Łabą i Renem informowała od kilku lat: w NPD wprost roi się od agentów służb specjalnych, zajmujących wysokie stanowiska partyjne. Jak sąd może zdelegalizować ugrupowanie, w którym czołową rolę odgrywają płatni współpracownicy państwa niemieckiego? Gdy latem 2000 r. w RFN doszło do eskalacji aktów przemocy o skrajnie prawicowym tle, kanclerz Schröder wezwał do „powstania przyzwoitych ludzi” przeciwko hydrze neonazizmu. Elitą polityczną Niemiec wstrząsnął zwłaszcza zamach na synagogę w Düsseldorfie, mógł bowiem doszczętnie zrujnować wizerunek kraju za granicą (dopiero później okazało się, że ataku nie dokonali ideowi pogrobowcy Hitlera). Kanclerz wystąpił więc z inicjatywą delegalizacji NPD, od razu zyskując powszechne poparcie. W listopadzie 2000 r. do Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe wpłynął pierwszy wniosek w tej sprawie. Tylko minister spraw wewnętrznych, Otto Schily, i funkcjonariusze służb specjalnych byli sceptycznie nastawieni do tej koncepcji. Wiedzieli bowiem, że partia neonazistów jest tak silnie infiltrowana przez agentów tajnych służb, że właściwie znajduje się pod kontrolą państwa i z jej strony nie grożą żadne przykre niespodzianki. Doszło do tego, że wrogowie konstytucji i jej obrońcy żyli w swoistej symbiozie, czerpiąc ze swego istnienia znaczne korzyści. Schily wiedział, że jeśli dojdzie do rozprawy przed Trybunałem Konstytucyjnym, będzie musiał ujawnić tożsamość przynajmniej części swych V-manów. Przyjazna symbioza ulegnie zniszczeniu, państwo utraci kontrolę nad brunatnymi fanatykami, którzy mogą nawet przejść do działalności terrorystycznej. Ostatecznie minister dał się przekonać kanclerzowi i wniosek o delegalizację poparł, aczkolwiek dziennikarze już przed rokiem ostrzegali, że może skończyć się to kompletnym blamażem władz. I rzeczywiście, sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, dowiedziawszy się, jakie to „dowody” im dostarczono, nie chcieli nawet rozmawiać z interweniującym rozpaczliwie ministrem Schilym. Afera ujawniła, w jakim stopniu NPD jest infiltrowana przez tajne służby. Wśród 7 tys. członków partii ukrywa się co najmniej 120 V-manów. Co ważniejsze, zajmują oni kluczowe stanowiska w NPD. Szacuje się, że na 100 przywódców neonazistowskiej partii co najmniej 30 pobiera wynagrodzenie od państwa za swe agenturalne usługi. We władzach partii w Meklemburgii-Pomorzu Przednim nie ma ani jednego „prawdziwego” neonazisty, tylko sami informatorzy. Popularny dowcip głosi, że państwo mogłoby po prostu nakazać dobrowolne rozwiązanie się NPD, bowiem ma w tej partii większość dwóch trzecich. Cała sytuacja przypomina nieco powieści Franza Kafki. Niektórzy bowiem szpiegują swe ugrupowanie z całkowitym błogosławieństwem władz partyjnych. Udo Holtmann np. już w 1978 r. uzyskał pisemną zgodę przewodniczącego NPD na podjęcie działalności agenturalnej. Uzyskane od Urzędu Ochrony Konstytucji honoraria (do 500 marek miesięcznie) ci podwójni agenci przekazywali na działalność
Tagi:
Krzysztof Kęciek








