Albo mnie kochają, albo nienawidzą

Albo mnie kochają, albo nienawidzą

Misz Masz czyli Kogiel Mogiel 3 Aleksandra Hamkało fot. M. Gostkiewicz/Materialy prasowe

Uprawiam połodozmian w każdej dziedzinie życia Aleksandra Hamkało – aktorka Może pogadamy o tym, co leci w kinie, zamiast o twojej karierze? Mówi się, że jesteś totalnym filmowym nerdem. – Nie będę protestowała, nigdy z tym się nie kryłam. Wprost przeciwnie: zawsze podkreślam, że od dziecka była to ważna część mojego życia. Gdybym nie została aktorką, kochałabym kino taką samą miłością. Tyle że początki mojej kinofilii omówiłam wyczerpująco już w kilku źródłach, więc nie chciałabym się powtarzać. Łatwo można znaleźć informacje o tym, że przełomowy był dla mnie „Lot nad kukułczym gniazdem”, że prowadziłam kulinarno-filmowego bloga, który niestety przegrał z liczbą godzin w ciągu doby. Że jestem żoną filmoznawcy, z którym poznałam się przy okazji festiwalu Nowe Horyzonty. Czyli podziałała na was siła przyciągania tego miejsca. I kina, rzecz jasna. – Czasem mam wrażenie, że nasze małżeństwo jest oparte właśnie na tym. To oczywiście żart, ale faktycznie kino to wspólna pasja i platforma naszego porozumienia. Co ważne, Filip nie występuje z pozycji profesora, ale jest partnerem do dyskusji. Razem pogłębiamy więc swoją wiedzę, namiętnie oglądamy i śledzimy to, co się dzieje. Wspólnie obcujemy ze sztuką, karmimy nasze geekowskie potrzeby. Mam wrażenie, że nie bez powodu spotykamy się w ramach Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”. Nie promujesz tu w tym roku żadnego filmu, przyjechałaś prywatnie, by podejrzeć polskich debiutantów. – Ten festiwal jest ryzykowny dla widza. Trzeba być przygotowanym na to, że zobaczy się wiele nieoszlifowanych diamentów. Niektóre mogą wręcz okazać się fałszywkami, w których obróbkę być może nie warto później inwestować. Oglądanie debiutów wymaga więc od widza pewnego samozaparcia, ale mnie jakoś nigdy to nie zniechęciło. Wprost przeciwnie: sporo czasu poświęciłam na wtopy i dzieła niekoniecznie spełnione. Wolę, kiedy reżyser przeszarżuje, potknie się i porządnie potłucze, niż kiedy jego kino okazuje się średnie i zachowawcze. Wtedy przynajmniej dostaję od niego informacje o punkcie zapalnym. O tym, co chciał mi zakomunikować. A na co dzień, co oglądasz? – W swoim oglądaniu staram się odchodzić od amerykocentryzmu. Jeśli miałabym określić jakieś modus operandi, jest to otwarcie na różne rejony świata. To zabrzmi superbanalnie, ale dla mnie kino jest często podróżą. I jak każda podróż jest próbą wystawienia się na konfrontację z inną kulturą czy wrażliwością spoza naszej szerokości geograficznej. Dlatego szukam w różnych miejscach, zakamarkach, przez co miewam naprawdę biegunowe fazy. Są dni, kiedy jestem w stanie oglądać tylko australijskie kino klasy B. Inne poświęcam na klasykę – i tu akurat Ameryka bywa interesującym przystankiem – np. Cassavetesa mam dobrze odrobionego. Jedyne, czego naprawdę staram się unikać, to panującej manii na seriale. Zdarza mi się w coś mocno wkręcić, ale poprzedzone to jest intensywnym reaserchem. Staram się nie uczestniczyć na imprezach w rozmowach o tym, że „Czarnobyl” jest dla wszystkich zajebisty, bo często są to dosyć wtórne konwersacje. Ale to tyle z ograniczeń. Poza tym uprawiam nieustanny filmowy płodozmian. Kiedy cię słucham, zastanawiam się, dlaczego nie poszłaś na filmoznawstwo. – Myślałam o tym. Byłam przez rok na kulturoznawstwie, ale mój temperament mi na to po prostu nie pozwolił. Bardzo źle się czułam na studiach, gdzie trzeba nieustannie notować w zeszyciku i analizować kolejne pozycje. Intelektualny głód i kinofilskie fascynacje to jedno, ale kluczem do filmów zawsze były dla mnie emocje. Ścieżka aktorska wydała mi się zdecydowanie bardziej ekscytująca niż teoria, która idzie innym torem. W akademii teatralnej we Wrocławiu szybko się odnalazłaś? – Czyli przechodzimy jednak do aktorstwa? Trudno, nie mamy wyjścia. – Na aktorstwie też nie czułam się za dobrze. Szkoła teatralna była miejscem nieustannej weryfikacji, wszystkim nam się wydawało wtedy, że najważniejsze są oceny i poklask profesorów. Teraz wiem, że nie miało to żadnego znaczenia w kontekście przyszłego życia zawodowego. Myślę, że szkołę powinno się traktować jako obóz doświadczalny – miejsce, w którym dowiadujemy się czegoś o sobie, w którym można bezkarnie popełniać błędy. Teraz, kiedy wiem to, co wiem, i przepracowałam w branży tyle, ile przepracowałam, chciałabym móc tam wrócić i w pełni z tego skorzystać. Wyzbyć się tego nieustannego strachu przed oceną i móc świadomie określić, która droga jest dla mnie najkorzystniejsza. Cały

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2019, 28/2019

Kategorie: Kultura