Ambasador krótkodystansowy

Ambasador krótkodystansowy

Prezydent Andrzej Duda oficjalnie odwołał Mirosława Jasińskiego z funkcji ambasadora RP w Pradze. Tym samym zakończyła się jedna z najkrótszych ambasadorskich misji w historii naszego MSZ. Jasiński listy uwierzytelniające złożył w połowie grudnia. A już w połowie stycznia, po swoim pierwszym (!) wywiadzie, został de facto odwołany. Ale i tak nie jest on rekordzistą, jeśli chodzi o długość (czy raczej krótkość) bycia ambasadorem.

Były takie przypadki, że mianowany ambasador cofnięty został jeszcze w Warszawie. Czyli przeszedł całą procedurę, już pakował walizki, miał wykupione bilety, a tu nagle powiedziano mu „nie”. Taki los spotkał m.in. Radosława Sikorskiego, który miał być ambasadorem RP w Brukseli, w Królestwie Belgów, ale akurat władza się zmieniła i nowy minister, w tym przypadku Włodzimierz Cimoszewicz, zadecydował o wycofaniu jego kandydatury.

To „wycofa-nie wycofa” wielokrotnie było elementem różnych dworskich gier. Tak działo się, kiedy prezydent Andrzej Duda miesiącami przetrzymywał nominacje ambasadorskie. Mówiono wtedy o wojnie między Kancelarią Prezydenta (jej szefem był Krzysztof Szczerski, dziś ambasador przy ONZ) a MSZ (wtedy kierował ministerstwem Witold Waszczykowski).

No dobrze – powie ktoś – ale w tych wszystkich przypadkach chodziło o kandydatów, którzy albo nie mieli wystarczającego poparcia w kraju, albo wręcz byli kwestionowani. Tymczasem Jasiński to inny rodzaj ambasadora. To współzałożyciel Porozumienia Centrum, czyli pierwszej partii Kaczyńskiego, zawsze z nim związany, a przy okazji – znakomicie zakorzeniony w Czechach. I biznesowo, i dyplomatycznie – m.in. w latach 2001-2006 był szefem Instytutu Polskiego. I, jak mówią ludzie, którzy z nim wówczas pracowali, wszystko było OK, poza takim drobiazgiem, że urzędowe sprawy trzeba było z nim załatwiać przed godz. 12.

Ale nie trzeba głęboko szukać w historii, by znaleźć przypadek ambasadora, który szefował placówce jeszcze krócej niż Jasiński. To historia z roku 2018, kiedy ambasadorem RP w Rzymie został poseł PiS Konrad Głębocki, profesor Politechniki Częstochowskiej. Otóż komisja sejmowa jego kandydaturę zaakceptowała 9 maja 2018 r. Andrzej Duda mianował go 5 czerwca. Kłopot w tym, że Głębocki nic o tym nie wiedział, bo… nikt mu nie powiedział. Regularnie więc przychodził do Sejmu i brał udział w głosowaniach, choć – z mocy prawa – owego 5 czerwca właśnie wygasł mu poselski mandat. A co tam! Głębocki zdążył wziąć udział w 175 głosowaniach, choć de iure posłem już nie był.

Kancelaria Sejmu o tym, że Głębocki jest ambasadorem (a więc nie jest posłem, tych funkcji z mocy prawa nie wolno łączyć), dowiedziała się 25 czerwca. 2 lipca zostało wydane postanowienie o wygaśnięciu mandatu Głębockiego, ale z datą 5 czerwca. A opublikowano ten pasztet 10 lipca.

Uznajmy ten galimatias za boskie ostrzeżenie.

Głębocki nie śpieszył się do Rzymu. Przyjechał tam po wakacjach, w połowie września złożył listy uwierzytelniające. A już 3 października, po trzech tygodniach, zrezygnował z zaszczytnej funkcji i złożył rezygnację.

Jak powiedział jeden z jego znajomych, zmroziły go układy na placówce, a nie chciał kopać się z koniem.

Wydanie: 07/2022, 2022

Kategorie: Kronika Dobrej Zmiany

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy