Varian Fry w czasie II wojny światowej ocalił kilka tysięcy ludzi, umożliwiając im ucieczkę z okupowanej Francji Korespondencja z Berlina Nowy Jork, czerwiec 1940 r. W lobby hotelu Commodore (obecnie Grand Hyatt) zebrało się ok. 200 przedstawicieli amerykańskiej śmietanki towarzyskiej. Przybyli ludzie biznesu, nauki, polityki oraz kultury, wśród nich także niemiecka aktorka i pisarka Erika Mann, córka noblisty Tomasza Manna. Atmosfera jest napięta, letni upał nieznośny, a hol pęka w szwach. Prominenci przyjęli zaproszenie od samej Eleanor Roosevelt, pierwszej damy Stanów Zjednoczonych. Na prowizorycznej mównicy pojawia się 33-letni dziennikarz, znany co najwyżej z niszowych felietonów w piśmie „The Living Age”. Młody redaktor nazywa się Varian Mackey Fry i opowiada obecnym o opłakanej sytuacji uciekających przed nazistami intelektualistów, którzy na południu Francji czekają na wyratowanie z piekła. Mówi, że pragnie im pomóc, po czym zwraca się do zamożnych gości z prośbą o składki. Jeszcze tego samego dnia powstaje Emergency Rescue Committee, który niebawem wyśle mówcę do Francji, by pomógł prześladowanym opuścić Europę. Jak gwiazdor filmowy Formalne wsparcie prezydentowej, 3 tys. dol. oraz lista z 200 nazwiskami – to była cała zawartość walizki Variana Frya, gdy w sierpniu 1940 r. dotarł do Marsylii. Stanął przed nie lada wyzwaniem: odnaleźć osoby, których nazwiska zostały umieszczone na liście, i zorganizować ich przeprawę do Ameryki. Jednak sytuacja we Francji całkowicie go przerosła. Chętnych do wpisania się na listę były tysiące, natomiast Amerykanin nie mógł odnaleźć wszystkich, którzy faktycznie na niej figurowali. Wiedeńska aktorka Hertha Pauli, która dzięki pomocy Frya jesienią 1940 r. wyruszyła z Lizbony do Nowego Jorku, opisała pierwsze wrażenia ze spotkania z nim w hotelu Splendide w Marsylii: „Zastałam młodego chłopaka, który siedział skupiony przy biurku. Ze zmarszczonymi brwiami i czającym się w kącikach warg uśmiechem literował nazwiska osób, którym chciał pomóc. A wyglądał jak gwiazdor filmowy, niczym Buster Keaton”. Na początku nie radził sobie ze zleconym mu zadaniem, czego ślady widać w jego relacjach. Niemniej jednak i on, i jego ekipa zdołali uratować kilka tysięcy osób przed nazistami, uruchamiającymi wówczas piece krematoryjne. Aby trafić do jednego z obozów zagłady, nie trzeba było być Żydem. Wielu rodowitych Niemców poczuło się sprowokowanych do porzucenia obywatelstwa. Niemieccy socjaliści, pisarze, intelektualiści i artyści, jak choćby Henryk Mann, mieli już za sobą ciężką podróż z Berlina do Paryża. Kiedy wkrótce naziści wkroczyli do stolicy Francji, ogromna liczba niemieckich i francuskich uchodźców ruszyła ku Lazurowemu Wybrzeżu, czekając w Marsylii na sygnały z drugiej strony Atlantyku. Naziści wprawdzie jeszcze tutaj nie dotarli, ale zdążyli już zainstalować posłuszną wobec nich republikę Vichy. Sytuacja w mieście była trudna do opanowania. Na pożółkłych zdjęciach widzimy Henryka Manna i Hannah Arendt uśmiechniętych na słynnej alei La Canebière. Lecz uśmiechy to tylko pozory. Wybitni przedstawiciele przedwojennego życia kulturalnego nie wiedzieli, czy przeżyją kolejny dzień. „Ci ludzie zostali potraktowani przez swoje władze jak zwierzęta. Teraz czekają na brzegu, plecami do morza, w wiecznej niepewności, czy uda im się ujść z życiem”, relacjonował Fry w korespondencji z Emergency Rescue Committee. Dziennikarz miał przyjechać do Europy na trzy tygodnie, a został 13 miesięcy. Musiał przeorać tysiące dokumentów, wiz i paszportów. Niekiedy z własnej kieszeni zasilał składki dla uciekinierów, rozpalając gniew służb Vichy i ryzykując życiem. „Fry przyjechał do Francji ze złudnym przeświadczeniem, że osiągnie swoje cele za pomocą legalnych środków dyplomacji, ale szybko otworzono mu oczy”, wspominał po latach Hans Sahl, wschodząca gwiazda literacka Republiki Weimarskiej. Aby należycie wypełnić misję (i przede wszystkim powiększyć listę), młody Amerykanin musiał działać niezgodnie z prawem, a w każdym razie wbrew prawu ustanowionemu przez Vichy. „Fry ulegał iluzjom, że amerykańscy dyplomaci mu pomogą”, pisze Sahl. Przypomnijmy, że redaktor „The Living Age” został wysłany do Francji przez gospodarza Białego Domu, ale to przede wszystkim Eleanor Roosevelt wpłynęła na decyzję męża. Większość elit USA wzdragała się bowiem przed udzieleniem pomocy czekającym Europejczykom. Drużyna Frya Dotarłszy na „front”, Fry był zupełnie sam. Samodzielnie organizował kryjówki i łapówki. Z pomocą Amerykaninowi pośpieszyły osoby, które podobnie









