Arousa – włości mafijne

Arousa – włości mafijne

Hiszpańscy capos chcieli mieć wszystko w wielkim stylu W Carril, miasteczku tuż obok Vilagarcíi słynnym z małży, wszyscy wiedzieli, że po udanym odbiorze towaru Otero Garride miał w zwyczaju chodzić, stawiając jedną nogę na szosie, a drugą na chodniku. Stary funkcjonariusz śmieje się na to wspomnienie: „Kiedy był zadowolony, tak właśnie się poruszał”. Garride nie stał się jakąś ważną postacią w galisyjskim handlu narkotykami. Jego zwyczaj był jedynie dziwactwem bardzo odległym od nurtu mafijnej ostentacji, która wybuchła w rejonie Arousy na przełomie lat 80. i 90. Gdy biznes urósł w siłę, do głosu doszła rozrzutność. „Kupowano sobie ogromne domy, prawdziwe rezydencje, i jeżdżono wypasionymi brykami. Handlarze chcieli, żeby wszyscy widzieli, jak dobrze im idzie”. Opowiada o tym żandarm Guardia Civil, który obserwował z bardzo bliska tę złotą epokę galisyjskiego narkobiznesu. Fernando Alonso, kierujący Galisyjską Fundacją przeciw Narkobiznesowi, również wspomina, co się działo w tamtych latach. „Rzucali się w oczy. Wielcy bossowie, średni i mali dilerzy. Wszyscy naśladowali styl sycylijskich mafiozów. W tamtych latach niewiele brakowało, by Arousa zmieniła się w Sycylię. (…)”. „W pierwszej kolejności – wyjaśnia Félix García, szef UDYCO (Wydziału ds. Narkotyków i Przestępczości Zorganizowanej) w Galicji – capos kupowali sobie posiadłości. To szło automatycznie. A chłopaki z klanu fundowały sobie wozy”. „Charlínowie” nabyli Vista Real w Vilanovie de Arousa, XVII-wieczny pałac z ogrodem o powierzchni 24 tys. m kw., uważany przez Instytut Dziedzictwa Galicji za dzieło architektury najwyższej klasy. Laureano Oubina nie chciał pozostać w tyle i uparł się na pazo w Baión, aż wreszcie udało mu się je kupić. Nawiasem mówiąc, uprzedził w tym wypadku starego Charlína. Była to rewitalizowana na początku XX w. średniowieczna budowla z winnicą ze szczepem albariño o powierzchni 287 ha. W Vilagarcíi posiadłość Baión nazywano „Falcon Crest”. Jak przystoi nowobogackim, capos chcieli mieć wszystko w wielkim stylu. Oubina polecił wymienić szyby w oknach pazo i zaprojektował w ich miejsce kiczowate witraże w żywych kolorach. Potem postawił dwa marmurowe posągi przedstawiające jego i żonę. Kazał też zainstalować kamienną lodówkę. Chciał, żeby pasowała do reszty rezydencji, ale technicy upierali się, że to niemożliwe. Don Laureano przez całe lata bezskutecznie próbował wybudować swoją kamienną chłodziarkę. Marcial Dorado, który w tamtym czasie – z tego, co wiadomo – zajmował się nadal papierosami, wybudował sobie posiadłość w Illa de Arousa i postawił w niej gigantycznego Buddę. To jeszcze nic w zestawieniu z basenem, który znajdował się na szklanym dachu jego salonu. Natomiast „Sito Miñanco” wyróżniał się autami: capo z Cambados miał trzy chevrolety corvette, którymi z uśmiechem na twarzy obwoził się po Arousie. Wokół mafijnej ostentacji narosły całe legendy. Jedna z nich mówi o sieci tuneli, które Oubina kazał wykopać pod pazo Baión, i otworach przeznaczonych na przechowywanie gotówki, jakie wydrążył w belkach budynku. W Vilanovie zapewniają, że pewnego ranka miejscowi zobaczyli banknoty pływające w zbiorniku wodnym, bo dzień wcześniej jeden z mafiozów spłukał w klozecie prawdziwą fortunę, kiedy policja zapukała do drzwi jego domu. „Mieli obsesję na punkcie luksusu. Z całkowitą bezkarnością gromadzili na własne potrzeby dziedzictwo narodowe – opowiada Fernando Alonso. – Kupowali rzeczy najróżniejszego rodzaju: domy, samochody, statki, jachty, hale fabryczne, firmy, mieszkania, tereny…”. Chłopaki, które dla nich pracowały, także stawiały sprawę jasno: za udział w pomyślnym odbiorze towaru chcieli sobie kupić bmw lub mercedesa. To w tamtym okresie Vilagarcía zaczęła być znana w Galicji jako „Vilamercedes”. Nie zaniedbywali także rozrywek. Szefowie klanu zaliczali się do grona stałych bywalców najlepszych restauracji. Organizowano oszałamiające mariscadas, między innymi także dlatego, że niemal wszystkie firmy zajmujące się owocami morza należały do mafiozów: najpiękniejsze okazy szły na ich stoły (…). Kiedy któryś z capos urządzał jubel, nikogo nie mogło tam zabraknąć: ani żandarmów, ani władz, ani polityków. Zabawy organizowano nawet w Izbie Handlowej w Vilagarcíi. Zdawało się, że to sceny żywcem wyjęte z filmów, a jednak tak właśnie było. Dziennikarze nie zostawali w tyle. Szczególnie sportowi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2019, 2019

Kategorie: Świat