Ascetyzm wyuczony – wersja akademicka

Ascetyzm wyuczony – wersja akademicka

Gdyby polska nauka zgodnie ze strategią lizbońską otrzymywała 3% PKB, udusiłaby się pod taką górą pieniędzy

Czy przez zgiełk dotyczący traktatu lizbońskiego ma szansę przedrzeć się do świadomości Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego przykurzony już dezyderat Strategii Lizbońskiej, zgodnie z którym rządy Unii Europejskiej winny wydawać minimum 3% PKB na badania naukowe? W odpowiedzi na to pytanie, udzielonej przed kilkoma dniami, kilkudziesięciu uczonych usłyszało od profesora-ministra Jerzego Duszyńskiego jednoznaczne „nie”. Minister powiedział, że gdybyśmy nagle otrzymali taką górę pieniędzy, tobyśmy nie wiedzieli, na co je wydać i udusili się pod nią.

Wyścig o granty

W pełni zgadzam się z ministrem – w ciągu minionych kilkudziesięciu lat uczeni polscy, na których badania państwo polskie wydaje obecnie ok. 0,3% PKB, w znacznej większości przyjęli postawę, którą nazwać można syndromem wyuczonego ascetyzmu. Syndrom ten w naszym wypadku polega na tym, że doprowadzono nas do takiego stanu, iż w sytuacji, gdy otrzymujemy jakieś dodatkowe pieniądze, czy to w postaci nieoczekiwanego dodatku do pensji, czy nieoczekiwanie zwiększonego funduszu na badania naukowe, faktycznie nie wiemy, co z nimi zrobić. Wielokrotnie byłem świadkiem, jak takie dodatkowe pieniądze, niewydatkowane w jednym roku, przepadały całkowicie lub częściowo przy przejściu na rok następny.
Jako ofiary wyuczonego ascetyzmu nie śmiemy więc nawet oczekiwać natychmiastowego dziesięciokrotnego zwiększenia nakładów na naukę; na początek wystarczyłoby zwiększenie tych nakładów choćby do wysokości 0,6% PKB. Odpowiedź profesora-ministra Duszyńskiego była jednak bardzo niepokojąca dlatego, że nawet słowem nie zasugerował, iż obecne ministerstwo rozważa podjęcie jakichkolwiek kroków w celu zwiększenia nakładów na badania naukowe w budżecie na rok nadchodzący i kolejne lata, choćby w minimalnym stopniu. Wydaje się, że na wyuczony ascetyzm cierpi także samo Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Przypuszczenie to znajduje dodatkowe uzasadnienie w naciskach na rektorów publicznych uczelni wyższych, by wdrażali różne cząstkowe reformy w sposób, który nie będzie generował dodatkowych kosztów, tj. bez zwiększania dotacji ministerialnych dla uczelni. Celem tych reform jest to, abyśmy my, profesorowie, zamiast pracować naukowo, zostali zapędzeni do wyścigu szczurów o pieniądze „w trybie grantowym”, choć wysiłek i czas, jakich wymaga sukces w tym wyścigu, nie pozostawia czasu na autentyczną pracę naukową.

Degeneracyjny budżet uczelni

Jakkolwiek na różnych uczelniach sprawy budżetowe kształtują się w sposób dość odmienny, to ogólny obraz jest mniej więcej taki, że dotacja otrzymywana przez uczelnie publiczne z ministerstwa, która teoretycznie ma pokrywać całość kosztów funkcjonowania uczelni, tj. płac, remontów bazy dydaktycznej oraz zakupu mediów i usług zewnętrznych, pokrywa zaledwie połowę tych kosztów (a i to, wskutek przyjętej dawno temu reguły, owo „pokrycie” faktycznie wynosi ok. 95% tej połowy). Od kilku lat większość uczelni przeznacza całość otrzymywanej dotacji wyłącznie na płace kadry naukowej i administracyjnej oraz technicznej. Wszystkie pozostałe koszty są pokrywane z drugiej połowy budżetu, którą uczelnia zarabia własnymi – tj. naszymi – siłami, dzięki temu, iż prowadzi studia zaoczne. Ekstraordynaryjne zakupy sprzętu oraz inwestycje są pokrywane z funduszy, o które każdorazowo władze uczelni muszą się ubiegać w długotrwałym procesie bezpośrednio w ministerstwie; sukces w tych staraniach często zależy od wsparcia lokalnych polityków reprezentujących dany region w parlamencie, pod warunkiem że mają dostatecznie duże przełożenie na właściwe osoby, przy czym tymi właściwymi osobami wcale nie są ministrowie właściwego ministerstwa.
Sytuacja ta ma nie tylko ten skutek, że każdego miesiąca kadra naukowa i administracyjno-techniczna polskich uczelni jest upokarzana wysokością comiesięcznych pensji (to dlatego większość profesorów i adiunktów permanentnie tkwi w nastroju Adasia Miauczyńskiego, który doprawdy nie służy kreatywności, także naukowej). Jej skutkiem jest także to, że stopniowej degeneracji ulega baza dydaktyczna większości uczelni. Sytuację tę pogarsza dodatkowo fakt, iż obyczaje finansowe panujące w szkolnictwie wyższym zachęcają rektorów uczelni publicznych do inwestowania w nowe budynki, a zarazem zniechęcają do remontowania istniejących – jeżeli uczelnia chce wyremontować jakiś budynek, musi na to faktycznie sama zarobić, albowiem dotacja ministerialna, jako się rzekło, wystarcza tylko na płace…
Sytuacja polskich uczelni jest dramatyczna, z perspektywy zaś oczekiwań i postulatów modernizacyjnych kraju jest katastrofalna. Do tej katastrofy przyłożyły rękę wszystkie rządy, poczynając od 1989 r.; wypowiedź obecnego wiceministra-uczonego nie wskazuje na to, by obecny rząd miał zmienić politykę wobec nauki. Zarazem nie widać jakiejkolwiek strategii ratunku.

Paraliżujący koalicjant

Pilnie potrzebny ratunek całościowy byłby możliwy wyłącznie przez wprowadzenie odpłatności za studia stacjonarne. Jednakże w obecnej sytuacji nie jest to możliwe – pod względem prawnym – z powodu zapisu konstytucyjnego o bezpłatnym dostępie do edukacji wyższej. Ta prawna trudność ma oczywisty wymiar polityczny, ponieważ zapis ten został wprowadzony do ustawy zasadniczej dzięki równie usilnym, co nierozumnym staraniom Polskiego Stronnictwa Ludowego, stadnie popartego przez resztę „sił” politycznych. Zapis ten, uniemożliwiający jakąkolwiek całościową reformę szkolnictwa wyższego, nie zostanie zniesiony, ponieważ na przeszkodzie wprowadzeniu odpłatności za studia staną, z jednej strony, zdumiewająco egalitarna ostatnio Platforma Obywatelska, z drugiej zaś, populistycznie egalitarne Polskie Stronnictwo Ludowe, jej koalicjant, i wszyscy pozostali politycy.
Permanentna niemożność zmiany sytuacji polskiej nauki nie zwalnia nas jednak od obowiązku ratowania naszych miejsc pracy. Nie mam recepty całościowej, ale mam cząstkową propozycję, która mogłaby tę sytuację odrobinę zmienić. Moja propozycja zmierza do tego, aby obecny minister nauki, w trybie zarządzenia, dał rektorom prawo pobierania semestralnej opłaty administracyjnej od studentów studiów stacjonarnych. Wysokość tej opłaty winna być wyliczona na podstawie realnych kosztów obsługi jednego studenta trybu stacjonarnego i może być różna w przypadku studentów różnych kierunków.

Opłata administracyjna

Postulowana przeze mnie opłata administracyjna, obliczona na podstawie kosztów obsługi studentów, wyliczanych przez dziekanaty, sekretariaty instytutowe i prorektorskie, zajmujące się prowadzeniem spraw studenckich, oraz kosztów utrzymania budynków dydaktycznych, mogłaby zostać wydatkowana przede wszystkim na zwiększenie płac dla pracowników administracyjnych uczelni, a także na remonty obiektów dydaktycznych.
Pragnę zwrócić uwagę na to, że wprowadzenie tej opłaty nie musiałoby stać w konflikcie z istniejącym zapisem konstytucyjnym o nieodpłatnym dostępie do studiów na uczelniach publicznych. Rozumuję tak, opierając się na dwóch przesłankach. Pierwsza to treść wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego, który dał uczelniom publicznym prawo do pobierania opłat za studia prowadzone w trybie zaocznym, obliczanych na podstawie kosztów faktycznie poniesionych przez uczelnie, cokolwiek ta fikcja oznacza; wyrok ten można, moim zdaniem, traktować jako precedens do zastosowania także w przypadku studentów studiów stacjonarnych. Druga przesłanka to prawo, a może raczej utrwalony i uzasadniony obyczaj, który pozwala uczelniom publicznym pobierać opłaty administracyjne za obsługę kandydatów na studia.

Konsekwencje finansowe

Konsekwencje finansowe wprowadzenia tego kroku można zilustrować na następującym przykładzie fikcyjnej uczelni, która kształci 10 tys. studentów w trybie stacjonarnym i zatrudnia 750 pracowników administracyjnych. W przypadku wprowadzenia ww. opłaty w wysokości 200 zł semestralnie, tj. 400 zł rocznie, oznaczałoby to roczne przychody do budżetu w wysokości 4 mln zł. Ta niewielka kwota mogłaby być przeznaczona w połowie na wzrost płac pracowników administracji uczelni, obecnie wynoszących przeciętnie poniżej 1,5 tys. zł. Zwyżka płacy wyniosłaby w ich przypadku ok. 220 zł brutto. Uczelnia powinna mieć prawo wydatkowania drugiej połowy uzyskanych w ten sposób przychodów, tj. 2 mln, na pokrycie kosztów utrzymania i remontów budynków przeznaczonych na cele dydaktyczne.
Wprowadzenie postulowanej przeze mnie opłaty administracyjnej mogłoby przyczynić się do zmiany wstydliwej sytuacji, w jakiej znajduje się zarówno infrastruktura techniczna uczelni, jak i płace ich pracowników administracyjnych. Miałoby jednak także inne konsekwencje. Mogłoby bowiem prowadzić do zwolnienia pewnej puli środków, pozyskiwanych obecnie przez uczelnie publiczne, na zwiększenie płac nauczycieli akademickich. A także, co może najważniejsze, zrobiłoby wyłom w przekonaniu, że dobra nauka i dobra dydaktyka nie muszą kosztować.

Żądanie (nie)możliwego

Być może wielu zainteresowanych uzna moją koncentrację na płacach kadry administracyjnej oraz na stanie budynków dydaktycznych w uczelniach publicznych za skromny margines problemu, który jest znacznie poważniejszy. Ja sam uważam podobnie: powinniśmy być realistami i żądać niemożliwego. Na pewno nie wolno nam poprzestawać na czczym narzekaniu.
Sądzę jednak także, że dramatyzm sytuacji jest tak wielki, że należy natychmiast zacząć od realizacji tego, co możliwe, tym bardziej że jest to absolutnie konieczne. Proponuję więc zacząć od realizacji postulatu, który wydaje się możliwy prawnie i politycznie.
Z pewnością sam bym tej kwestii nie podniósł, gdyby nie to, że budynki mojej uczelni są od kilku miesięcy oklejone nie tyle protestacyjnymi, ile błagalnymi hasłami bibliotekarzy, którzy proszą rektora o zwiększenie ich płacy, wynoszącej 1,2 tys. zł.
A także gdyby nie to, że w jednym z budynków mojej uczelni kawał przedwojennego tynku, o wymiarach metra kwadratowego, oberwał się i spadł wprost na głowę studentki.
Nie wiem, jak moja uczelnia załatwiła sprawę ze studentką, która ucierpiała. Wiem jednak, że skandal byłby znacznie większy, gdyby ten tynk spadł na głowę profesora. Mam nadzieję, że ministerstwo nie będzie czekało ze zmianą swojego obecnego stanowiska w sprawie finansowania nauki i uczelni do momentu, gdy jakiś kawał tynku spadnie na głowę ministra.

Autor jest profesorem zwyczajnym, permanentnym jednoetatowcem, znawcą filozofii polityki, pracuje na Uniwersytecie Wrocławskim

___________________________

Punkt 1 i 2 artykułu 93 Ustawy o szkolnictwie wyższym.
Art. 93.1. Wydatki budżetu państwa planowane na finansowanie działalności uczelni publicznych w części dotyczącej wynagrodzeń waloryzowane są corocznie, co najmniej o średnioroczny wskaźnik wzrostu wynagrodzeń w państwowej sferze budżetowej ustalony w ustawie budżetowej na dany rok budżetowy.
2. Wydatki budżetu państwa planowane na finansowanie działalności uczelni publicznych, w części niedotyczącej wynagrodzeń waloryzowane są corocznie, co najmniej o średnioroczny wskaźnik wzrostu cen towarów i usług ustalony w ustawie budżetowej na dany rok budżetowy.

 

Wydanie: 16/2008, 2008

Kategorie: Opinie

Komentarze

  1. Adam Chmielewski
    Adam Chmielewski 15 grudnia, 2018, 21:44

    Reforma w 2018 roku tnie zmieni tego stanu, lecz to ugruntuje. https://adamjchmielewski.blogspot.com/?view=flipcard

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy