Auta bez kierowców Kierowcy bez pracy
Przesiądziemy się do bezzałogowych taksówek krążących po mieście i zjawiających się na zgłoszenie dokonane przez aplikację w telefonie komórkowym Ćwierć wieku temu opowieść o samochodzie, który prowadzi się sam, kojarzyła się raczej z science fiction niż z rzeczywistością. Dziś to nie naukowa fikcja, ale najbliższa przyszłość. Wciąż aktualne pozostaje jednak pytanie, czy to dobrze. Pierwsze bezzałogowe auta wyjechały na ulice Nowego Jorku i Millwauke jeszcze w latach 20. zeszłego wieku. Były to samochody sterowane drogą radiową. Później pojawiały się pojazdy doskonale radzące sobie na specjalnie przygotowanych zamkniętych torach. Na początku lat 60. Brytyjczycy tak przerobili legendarnego citroëna DS, że prowadzony przez magnetyczne kable (ale bez kierowcy) rozpędzał się do 130 km/godz. Jeszcze większe sukcesy osiągali niemieccy inżynierowie. Przede wszystkim ci ze stajni Mercedesa. Prace trwały. Publika czekała. Dziennikarze zajmujący się nauką mieli o czym pisać. Dwa komputery zamiast człowieka Jednak jeszcze do niedawna marzenia o bezzałogowym aucie trafiały na barierę nie do pokonania. Czujniki i radar mogły zapewnić mu „widzenie”, ale ktoś musiał interpretować otrzymywane sygnały. Żeby taki samochód można było wyprowadzić na ulicę, potrzebny był system, który podejmowałby decyzje nie gorzej od kierowcy i radziłby sobie w normalnych warunkach drogowych, a nie na specjalnych zamkniętych torach. Technologia, którą dysponowano, była niewystarczająca, ale ta bariera już nie istnieje. Nowe komputery zapewniają wystarczającą moc obliczeniową. Trzeba je tylko odpowiednio zaprogramować. Nie jest do tego potrzebny wyjątkowy sprzęt. Przykładem może być prototypowy bezzałogowy samochód Lutz Pathfinder (LP), który dzięki pieniądzom brytyjskiego rządu zbudowała RDM Group z Coventry we współpracy z Uniwersytetem Oksfordzkim. Jest to pierwszy w pełni funkcjonalny pojazd tego rodzaju z Wysp, który będzie testowany na publicznych drogach. Jego mózg, potrafiący interpretować sygnały z 19 czujników, kamery, radaru, lidaru i GPS, to dwa komputery o parametrach mniej więcej takich jak w dostępnym na rynku sprzęcie dla graczy. W ten sposób da się zresztą poprowadzić nie tylko brytyjskiego „meleksa”, który rozpędza się do skromnych 24 km/godz. Inżynierowie Audi stworzyli bezzałogowy 560-konny model R7, który bez problemu osiąga 220 km/godz. I przy tej prędkości radzi sobie tak dobrze, że projektanci nie mieli żadnych oporów przed zamontowaniem wewnątrz auta systemu kamer i zaproszeniem grona celebrytów do udziału w testach. Nikt nie zginął. Filmy obiegły internet. Google już jeździ LP dopiero wyjedzie na drogi. Być może kiedyś zrobi to również bezzałogowe audi R7. Ale są już tacy, którzy świetnie sobie na drogach radzą. To Google. Informatyczny gigant w 2005 r. zatrudnił cały zespół naukowców i studentów z Uniwersytetu Stanforda, który wygrał rządowy konkurs na automatyczny samochód. Członkiem tej grupy był m.in. Chris Urmson, dziś główny inżynier nadzorujący projekt. Urmson mówi: „Mój syn będzie mógł się starać o prawo jazdy za pięć lat. Robię wszystko, żeby nie było mu potrzebne”. I robi to z efektami, których można się spodziewać jedynie w grupie błyskotliwych zapaleńców. Po pięciu latach pracy zespół miał już samochody, które nie tylko radziły sobie na zamkniętych torach, ale bez problemów mogły jeździć po ulicach. By wyjechały na drogi, potrzebne były tylko zmiany w prawie. Te jako pierwsza – pod naciskiem lobbystów Google’a – wprowadziła w 2011 r. Nevada. W ciągu roku jej śladem poszły trzy kolejne stany, a na ulice wyjechało 10 bezzałogowych samochodów. Sześć zbudowano na bazie toyoty priusa, jednym było audi TT, a zestaw uzupełniły lexusy. „Oczami” tych samochodów jest system zaawansowanych lidarów – to coś w rodzaju laserowej wersji radaru pozwalającego w czasie rzeczywistym wyrysowywać dokładną mapę otoczenia, a w połączeniu z odpowiednimi mapami i GPS orientować się w przestrzeni. Za kierownicą każdego siedział kierowca (Google płacił 15 dol. za godzinę „prowadzenia” samochodu), który miał przejąć kontrolę, gdyby coś poszło źle. Nie było takiej potrzeby. W ciągu dwóch lat 10 samochodów przejechało ponad 1 mln km. Doszło tylko do dwóch kolizji i – jeżeli wierzyć Google’owi – za pierwszym razem ktoś inny wjechał w tył bezzałogowego auta. Za drugim było ono prowadzone przez człowieka. Udane testy zaowocowały nowym modelem. Tym razem samochodu w pełni samodzielnego – pozbawionego nawet kierownicy i pedałów. Pokazano