Wpisy od Edward Mikołajczyk

Powrót na stronę główną
SZOŁKEJS

Boski Léon

Zmarł jak zwycięski bóg (uwaga: to nie ja tak piszę, autora ujawnię za chwilę), przy akompaniamencie donośnego końca świata, jak w operach Wagnera. Odejść w ten sposób, to odrodzić się z nadludzką siłą w wyobraźni narodu, w legendzie, która nigdy już nie zgaśnie. Nie będzie żadnej zgadywanki, kto i kiedy dzielił się ze światem metaforą sięgającą aż do nieba, bo sprawa jest zbyt poważna, żeby robić tutaj teleturniej. Odpowiadam bez pytania. Nazwisko: Léon Degrelle, a okoliczności takie: wtorek, 1 maja 1945 r., kawaler Krzyża Rycerskiego z liśćmi dębowymi, któremu niedawno Adolf Hitler powiedział na osobności, że chciałby mieć takiego syna, ucieka przed odpowiedzialnością i jest już chyba w Norwegii, gdzie właśnie mu doniesiono, że jego „zwycięski bóg” nie żyje. Podobnie jak wielu czytelnikom dzisiaj, mnie również przez wiele, wiele lat nazwisko Degrelle’a było nieznane. Można powiedzieć, że dopiero polski wydawca jego wspomnień zatytułowanych „Front wschodni 1941-1945” nie tyle przybliżył Polakom tę postać, ile w ogóle wstawił tę figurę do galerii upiorów cywilizacji europejskiej. Dla oddania sprawiedliwości należałoby jeszcze przypomnieć, że przeciwnicy wydania książki poszli do sądu. Nie wiem, jak to się skończyło, ale można przypuszczać, że rozprawa trwa. Nie da się czytać tej książki bez ciskania nią o ścianę przynajmniej

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Oikodespota i polskie recepty

Pewnie dopiero po latach, kiedy ktoś z Episkopatu oceni, że Polska jest już zbawiona, przyjdzie czas na odpowiedź, jakąż to funkcję w państwie sprawował człowiek, który doprowadził do stanu zbawienia. Nieuchronność nadeszła, kiedy pojawił się problem, co napisać na postumencie bliźniaczego pomnika na placu Piłsudskiego. Toruńska grupa narodowców ciągle nie godzi się na zbawcę. Argumentuje, że nie ma takiego stanowiska w konstytucji, ale i tak wszyscy wiedzą, że Toruń chce zachować tytuł dla własnego salwatora, też już ciosanego w kamieniu specjalnie sprowadzonym z Kalabrii. Wnuk byłego premiera, teraz poseł klubu Kukiz 66, przypomina, że jego dziadek kiedyś używał terminu gospodarz, włodarz albo jakoś tak, i może to słowo by się nadało na podpis pod figurą. Zaprotestował poseł PSL, domagając się przy okazji powrotu do macierzy obu słów ukradzionych Stronnictwu podczas wojny hybrydowej, która wybuchła na wsi wkrótce po ogłoszeniu przez Jarosława Kaczyńskiego, że PiS jest partią wiejską. W debacie zauważono, że Kaczyńskiemu zabrakło do kompletu tylko jednego tytułu, jakim zwyczajowo wdzięczne narody obdarzają najukochańszych wodzów i nauczycieli. Niesłusznie nie został Wielkim Językoznawcą, którym w istocie był. Przez całe lata co miesiąc trafnym słowem obdarzał cykliczną golgotę, która go zaprowadziła do prawdy, od kościoła do pałacu, między szpalerami mord zdradzieckich. Zapobiegł ucieczce

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Siódme: nie kuś złodzieja!

Gdyby złodziej wiedział, co się dzieje w głowie człowieka, któremu ukradł portfel bądź auto, może by pomyślał o jakiejś innej robocie. Opowiadał mi niedawno taksówkarz, że od 30 lat dwa-trzy razy w miesiącu śni mu się polonez. Nie z powodu urody, ale dlatego, że ktoś mu go rąbnął. W tym śnie, jak się zorientowałem, istotne było nie tyle auto, ile jeden moment jakby wyjęty ze złego snu: wychodzisz rano z domu, patrzysz – nie ma samochodu. Zawsze stał, dzisiaj nie. Stoisz natomiast ty i zastanawiasz się, czy zacząć głośno bluźnić przeciwko całemu światu, czy rutynowo udać się do komisariatu, by pozbyć się resztek złudzeń. O ileż świat byłby piękniejszy, gdyby każdy poszkodowany miał pewność, że złodziejowi śni się co noc, że go diabli ćwiartują bez znieczulenia, kroją w plasterki, przekładają cebulą, nadziewają na patyczki i fru na piekielny grill… Aż wreszcie rabuś się budzi w zmoczonej pidżamie. Niestety, żeby tak było, musiałby każdy nowy obywatel, zaraz po urodzeniu, poddać się operacji wszczepienia sumienia. Inaczej nie da się opanować dzisiejszego bałaganu, kiedy jeden ma w środku to, co go gryzie, gdy przytuli nie swoje, a drugi tego nie ma. Wielowiekowe próby zastąpienia sumienia toporem do obcinania złodziejowi wybranych członków, kodeksowymi obietnicami jeszcze boleśniejszych mąk, drutem kolczastym

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Fundusz na zaś

Do najbliższej niedzieli można w serwisie Zrzutka.pl wesprzeć „pozew przeciwko TVP”. Inicjator zbiórki uczciwie policzył koszty, zanim się zwrócił o datki do opinii publicznej. Wyszło mu, że potrzeba niewiele ponad 6 tys. zł, aby zapłacić za wszystko, czego wymaga procedura złożenia pozwu sądowego przeciwko „Wiadomościom” TVP 1 za umieszczenie w tej audycji 10 czytelnych portretów (wraz z danymi osobowymi) uczestników demonstracji z początku lutego tego roku przeciwko kłamstwom TVP. Obrony poszkodowanych podjęła się kancelaria prawna Dubois i Wspólnicy. Robi to pro bono, więc należy śmiało się dorzucać, bo jest gwarancja, że zebrane pieniądze nie utuczą palestry, tylko pomogą w walce ze świństwem w Polsce. Pozwalam sobie jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy sądowej nazwać tak postępek autorski Marcina Tulickiego z „Wiadomości”, bo przełożeni tego pracownika TVPiS ogłosili coś wręcz przeciwnego, także zanim jakikolwiek sąd zdążył o czymkolwiek ich pouczyć. Informuję o zbiórce, choć wiem, że już na początku kwietnia znalazło się na koncie więcej pieniędzy, niż potrzebował organizator zrzutki. Bardzo mu życzę, kimkolwiek on jest, żeby uzbierał dużo. Żeby mógł powstać jakiś fundusz na zaś. Chodzi o pieniądze, na które mógłby liczyć w przyszłości każdy poszkodowany przez TVPiS, zdecydowany wstąpić

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Dogrywka po odwołanym meczu

Umarł dr Predrag Lalević, chirurg i anestezjolog, człowiek, który 4 maja 1980 r. nakazał wyłączenie aparatury podtrzymującej przez 68 dni życie jugosłowiańskiego marszałka Josipa Broza-Tity. Przed chwilą (wtorek, 26 marca, wczesne popołudnie) powiadomił mnie o tym serbski „Kurir”, musiałem więc porzucić pierwotny zamiar napisania tekstu o zagrożeniu pozycji pana Boga w Polsce w związku z wystąpieniem pewnego prokuratora od Ziobry przed Trybunałem Sprawiedliwości w Luksemburgu. Myślę, że jeszcze przez jakiś czas Opatrzność zdoła obronić TSUE, a trybunał z jej pomocą obroni sprawiedliwość w naszym kraju, tymczasem Bałkany nie mogą dłużej czekać. Tito był hospitalizowany w Lublanie. Nie chciał słyszeć o koniecznej amputacji lewej nogi z powodu zatoru tętniczego. Zaproszeni na konsultacje lekarze z USA i Moskwy wymyślili mostek, który został odrzucony przez organizm, aż w końcu, z obawy przed gangreną, obcięto marszałkowi nogę. Ale i ten zabieg nie pomógł. Zaczęły się komplikacje, które wymagały uruchomienia aparatury podtrzymującej życie najważniejszego pacjenta w dziejach słoweńskiego centrum klinicznego. Mózg marszałka żył, napisał przed własną śmiercią dr Lalević, który przez ostatnich 16 lat Tity czuwał nad jego zdrowiem. Tak odpowiadał również lekarzom niemieckim, którzy mu zarzucali, że trzyma pod aparaturą nieżyjącego człowieka. Tego ani innych faktów nie ujawniono opinii publicznej, ale ludzie czuli, że dzieje

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Nie do wygaszenia

Wielka niesprawiedliwość spotkała Krzysztofa Szczerskiego, który w Kancelarii Prezydenta RP zajmuje się sprawami reszty świata. Otóż pewnego dnia ów minister, przyzwyczajony do bezustannego wpływania na obrót spraw międzynarodowych i lekko znudzony tym zajęciem, bo tak gładko wszystko idzie, postanowił dla odmiany zrobić coś dobrego na miejscu. I publicznie zwolnił naszych nauczycieli z celibatu. Szczerski ozdabia swój wysoki urząd tytułem profesorskim, monarszą godnością, krokiem uczonego i twarzą filozofa, dopóki milczy. Taki człowiek musi się czuć sfrustrowany, kiedy podczas licznych pałacowych powitań i pożegnań gospodarze ceremonii nie typują go jako najważniejszej persony w grupie przybyłych na uroczystość, a szarże nie jemu salutują. Pewnie dlatego minister kupił sobie globus, jaki kiedyś widział na Nowogrodzkiej, z Polską only, jedynym państwem zaznaczonym na kuli ziemskiej. Zakręcił, zamknął oczy i po omacku, na chybił trafił, zatrzymał świat ręką. Akurat trafił na Polskę, co uznał za sygnał dany z góry, że teraz powinien część swoich talentów oddać ojczyźnie. I tak jak dawniej opiewał wygaszanie polskiej dyplomacji, teraz zabrał się osobiście do wygaszenia celibatu nauczycielstwa polskiego w wieku reprodukcyjnym. Miał prawo liczyć na wdzięczność bodaj samych belfrów, dotąd spętanych seksualnie i zarażonych imposybilizmem przez ekipę PO&PSL.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Bombardujemy nas

Dwanaście dni po przyjęciu Czech, Polski i Węgier NATO zaatakowało z powietrza Serbię. Oba te wydarzenia, choć mają wspólną datę (marzec 1999 r.), nie mają ze sobą związku przyczynowego. W nowym pakcie nowi członkowie mieli mniej więcej tyle samo do powiedzenia, co w starym, czyli nic. Tyle że w NATO byli niecałe dwa tygodnie, a w Układzie Warszawskim kilka dekad. Oto wielka tajemnica wiary w polityce. Trzeba wiedzieć, kiedy się otrzepać ze starych pajęczyn, zdjąć zakurzone buty, włożyć nowy mundur i czekać na komendę, kto jest dzisiaj naszym wrogiem i kiedy ruszamy. W roku 1999 Serbia nie była niczego winna NATO. Co więcej, od państw tak bliskich jak Węgry i Polska miała nawet prawo oczekiwać publicznej obrony przed jednostronnymi oskarżeniami o nieprzestrzeganie praw człowieka i posądzeniami o wywołanie wojny w Kosowie. Wykazała się bowiem zdumiewającymi aktami solidarności w chwilach najtrudniejszych dla Polaków, Węgrów i Czechów po II wojnie światowej. Była despotią, jak wszystkie państwa za żelazną kurtyną, ale w pochodach pierwszomajowych nie nosiło się u nas portretu marszałka Tity, tylko obnosiło karykaturę „krwawego kata narodu jugosłowiańskiego”. W Budapeszcie i w Pradze Tito był największym wrogiem Związku Radzieckiego i „psem łańcuchowym amerykańskiego imperializmu”. Kłopoty Jugosławii zaczęły

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Był punkt, nie ma śladu

Mam swoje lata, ale ciągle rejestruję duży ruch na liście osobistych oczekiwań od życia. Właśnie wykreśliłem z niej zachciankę, aby rozpoczęło się polskie śledztwo w sprawie austriackiej koperty dla księdza z Gdańska za pozwolenie na budowę srebrnych wież bez dzwonnic w Warszawie. Tymczasem usłyszałem od Gospodarza Kraju (nowa posada Kaczyńskiego), że takie śledztwo nie ma sensu. Co było robić? Skarciłem się za krajową naiwność i teraz czekam już tylko na sprawiedliwość austriacką. Na miejscu opuszczonym przez księdza z kopertą i bez sutanny natychmiast pojawiło się nowe oczekiwanie związane z nadzieją na spoważnienie Polski. W roli dostawcy nadziei wystąpiła TVP, ukrywająca przed opinią publiczną najszlachetniejszą chyba w historii inicjatywę skierowaną do własnej załogi. Otóż jakoś pod koniec stycznia powstał w TVP punkt bezpłatnych konsultacji psychologicznych dla pracowników i współpracowników firmy. Wiadomość tę podał „Dziennik Gazeta Prawna”, a za nim portal Wirtualnemedia.pl. Punkt miał przyjmować pacjentów do końca lutego, więc chyba już go nie ma. Ale działał, więc naturalną koleją rzeczy należałoby oczekiwać jakiegoś raportu na zakończenie niezwykle humanitarnego eksperymentu telewizji publicznej. Placówka tej natury powinna mieć wpisany w DNA obowiązek dzielenia się uwagami ze wszystkimi abonentami w Polsce, a nawet udostępniania wniosków nadawcom zagranicznym, np. członkom Europejskiej Unii Nadawców (EBU).

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Słowo o wyprawce Igora

W środę, 20 lutego, pewna lekarka w Belgradzie urodziła syna Igora. Matka nosi królewskie imię Milica, ale nie z tego powodu zajmuję tutaj uwagę polskiego czytelnika narodzinami nowego obywatela Serbii. Co prawda, doniosły o tym wydarzeniu wszystkie miejscowe gazety, ale to także niczego jeszcze nie tłumaczy, chociaż daje do myślenia. Dziwi tylko, że żadnemu reporterowi nie udało się dowiedzieć, ile chłopak ważył i ile mierzył, żeby choć trochę mu powróżyć, czy będzie równie sławny jak jego wielcy rodacy, np. Novak Djoković (tenisista) czy Nikola Tesla (geniusz radiotechniki). Okoliczność, która przesądziła o żywym zainteresowaniu mediów narodzinami Igora, ma naturę rządowo-genderową. Otóż szczęśliwa matka Milica Djurdjić jest od dziewięciu lat partnerką życiową pani premier Serbii Any Brnabić. Serbowie lubią być mistrzami świata albo przynajmniej Bałkanów we wszystkim, czym się zajmują, więc ogłoszono, że to pierwsze takie wydarzenie w historii, że urzędująca pani premier ma syna, pozostając w związku jednopłciowym. W oficjalnym komunikacie napisano jeszcze, że zapłodnienie u partnerki odbyło się drogą pozaustrojową, po polsku – in vitro. Reszta powinna być milczeniem, ale nie jest, bo na Bałkanach, podobnie jak w całej Słowiańszczyźnie, zawsze górą muszą być samce. Jako pierwszy odezwał się na Twitterze Sergej Trifunović,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Nowe znaki sprzeciwu

Przedłuża się ogólnopolskie poszukiwanie chętnego do przesłuchania najważniejszego dewelopera w kraju. Nikt do tej pory się nie zgłosił, mimo że upływa właśnie miesiąc od zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa i są już spisane zeznania cudzoziemca, który postanowił szukać sprawiedliwości w polskim sądzie. Dziwne, że nie pali się do tej roboty prokurator generalny, który dostał do ręki wymarzony materiał do pokazania, jak mocno sam wierzy w to, co mówi, a mówił do niedawna, że w Polsce nie ma i nie będzie świętych krów. Prawda, że o świętych deweloperach nie wspominał, ale niby dlaczego akurat tę grupę zawodową miałby wyjąć spod paragrafu?! Trzeba przyznać, że sprawa jest paskudna i źle pachnie. Poszedł smrodek, którym już zalatuje cała polska demokracja i jej nadzwyczaj oryginalna egzekutywa. Za chwilę będą nas rozpoznawać na odległość. Pilnie potrzebna jest tama, która utrzyma wstyd w granicach administracyjnych naszego kraju i zapobiegnie ewentualnym plamom na honorze Polaków. Trzeba pamiętać, że to na naszym patriotycznym rodaku chce dochodzić krzywd człowiek, który w swoim domu mówi po niemiecku! Prokuratorowi generalnemu różowieją policzki, kiedy słucha o Srebrnej. Tak go ona brzydzi, że dla wyrównania ciśnienia w organizmie najchętniej w ogóle umyłby ręce. A mógłby sobie ulżyć inaczej. Na przykład ogłosić casting wśród zawodowych oskarżycieli i wyznaczyć nagrodę dla śmiałka, który wygra prawo

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.