Wpisy od Edward Mikołajczyk

Powrót na stronę główną
SZOŁKEJS

Niech wybuchnie epidemia

W niedzielny, lutowy poranek niespełna 30-letni sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Paweł Maciej Szefernaker opuścił studio Radia ZET i Polsat News podczas audycji, w której brał udział. Złożył przy tym oświadczenie, które wykluczyło chorobę pęcherza z listy powodów nieoczekiwanego zachowania. Nic złego nie spotkało też ministra na ulicy, dlatego echo wydarzenia anemicznie błąkało się w sieci, a sam bohater nie trafił na pierwsze strony. Poszło o to, że Szefernaker, do niedawna szef młodzieży pisowskiej, przygotował się do programu z listu przewodniczącego Rady Europejskiej, a pytano go z listu burmistrza Sopotu. On przyszedł obsmarować Tuska, a gospodarze domagali się litości dla sierot z Syrii. To nie mogło dobrze się skończyć. „Jeżeli państwo zamierzacie rozmawiać o takich gniotach jak wymyślona sprawa 10 sierot i nie dopuszczać mnie do głosu, to ja muszę opuścić program”, powiedział minister i jak powiedział, tak uczynił, bo państwu akurat gnioty bardziej leżały na sercu. Śniadaniowe ustawki międzypartyjne są w ofercie programowej większości stacji radiowych i telewizyjnych w Polsce, podobnie jak schabowy z kapustą w każdym menu. Są wynalazkiem polskiego dziennikarstwa i od pewnego czasu jego największym wynaturzeniem. Zabraknie mi zaraz miejsca na tej stroniczce, jeżeli napiszę jeszcze jedno zdanie przeciwko tej zarazie, a napisać

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Figlik

Maciej Pawlicki przebrany za redaktora zatrzymał szefa partii Nowoczesna, oskarżył go o szpiegostwo na rzecz Rosji i natychmiast zwołał posłów, żeby się wypowiedzieli, a raczej wypowiedzieli immunitet posłowi Ryszardowi P. Do zatrzymania parlamentarzysty Pawlicki użył funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa, a pozostałych posłów zapędził do Sejmu własnymi siłami. Po wykonaniu czynności MP włożył świeżą koszulę (dziennikarstwo to harówka, człowiek się poci) i pobiegł z gorącą wiadomością do TVP Info. Nie zaczekał, aż mu się wyrówna oddech, nie oddał tekstu zawodowemu lektorowi, sam stanął przed kamerą i zaczął czytać. I chwała Bogu, że tak postąpił, bo dzięki ustom Pawlickiego komunikat nabrał scenicznej wartości. Był szczerze oskarżycielski i cynicznie współczujący jednocześnie. Nie mógł pozostawić widza obojętnym, bo podany został zawodowo wyćwiczonym głosem sprawcy i oprawiony twarzą oburzonego aktywisty, jaką MP posługuje się w pracy. Kim jest człowiek, który aż tyle może? Czy już się nam narodził alternatywny, samozwańczy suweren? Szerszej publiczności Maciej Pawlicki jest znany z dwóch ról: jako producent i scenarzysta filmu „Smoleńsk” i jako trybun ludu ukredytowanego we frankach szwajcarskich. Przedstawia się też jako reżyser, wydawca, publicysta i polityk. W roku 2015 kandydował w wyborach do Sejmu z listy PiS. Za rządów PiS-Samoobrona-LPR był

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Ściema z domieszką lengwidżu

Jackowi Kurskiemu brakuje pieniędzy. To nie jest sytuacja komfortowa dla mężczyzny, a mimo to wielu mężów stanu zazdrości mu wszystkich wyrzeczeń, dzięki którym zdobywa tak pożądaną w partii pozycję prostego człowieka z ludu, któremu permanentnie brakuje. Prezes TVP poskarżył się na los kilka dni po tym, jak jeden z jego poprzedników, dr Juliusz Braun, ujawnił publicznie, że jego następca dostaje 250% Braunowej pensji. Oczywiście żal mi prezesa Brauna, ale bardziej przejmująca jest bieżąca sytuacja spółki. Jej dzisiejszy dramatyzm aktualny prezes telewizji publicznej odmalowuje i apgrejduje do Full HD w rozmowie z portalem Wirtualna Polska. Otóż, jeżeli w najbliższych tygodniach nie będzie nowych pieniędzy, to – cytuję – ALBO BĘDZIEMY MIELI TELEWIZJĘ PUBLICZNĄ Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA, ALBO NIE BĘDZIEMY MIELI. To bolesne i dramatyczne rozdarcie Kurskiego spycha niegdysiejszy dylemat Hamleta w głęboką otchłań. W sprawie „Być albo nie być” Jacek Kurski ma jasność i pewność, że będzie. Robi raban w sprawie „Mieć albo nie mieć”, bo za dużo wydał na tę betoniarę partyjną, w którą zamienił telewizję. Kiedy mówi, że TVP wykonała ogromną pracę, jeśli chodzi o treatment i development (prace literackie potrzebne do zamówienia produkcji filmowej po ewentualnym przyjęciu scenariusza), to ściemnia w lengwidżu. Brzmi to zagadkowo, ale kosztuje grosze w porównaniu z tym, co udało się

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Magdalena Ogórek krytykuje doktrynę militarną

Czy telewizja ma poczucie humoru? Moim zdaniem jest o czym mówić. Tak jak Kościół to nie są mury, tylko ludzie, również TVP to ludzie, a nie ponury blok A, niedawno zburzony, czy teraz nadzwyczaj szkaradny blok B przy Woronicza w Warszawie. W telewizji, o wiele bardziej niż w Kościele, wszystko, co się robi, jest na sprzedaż. I wszystko w związku z tym musi się podobać. Nie tylko towar, ale także sklepowa. Kiedy handluje się czymś podejrzanym, jak w „Wiadomoś­ciach”, główny subiekt powinien robić sobie jakieś przerwy w utrzymywaniu śmiertelnej powagi na twarzy. Musi umieć zażartować czasem, jak Krzysztof Ziemiec, który w Owsiakową niedzielę dopiero na końcu dziennika przeczytał na sucho z kartki jedno zdanie o Orkiestrze. Mógł wstać i otworzyć okno, by dać widzom posłuchać, ale to byłby dowcip rujnujący dzisiejsze poczucie humoru całej firmy. Chciałem kiedyś z zespołem kilku uczonych osób zbadać i opisać poczucie humoru telewizji publicznej. Pomyślałem, że warto wiedzieć, czyj gust, poza gustem prezesa, szanuje ten nadawca, do jakiego najchętniej się odwołuje, z czego się naśmiewa i czy w tej materii można mówić o pożytkach edukacyjnych dla widowni. Oczywiście chodziło o całą ofertę programową, nie tylko biesiady, kabarety i robienie sobie jaj z informacji (dawniej infotainment, teraz, pod rządami postprawdy,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Debata w tytule, a w środku miesięcznica

Wydarzeniem medialnym ubiegłego tygodnia była rozmowa Wiktora Osiatyńskiego z Tomaszem Łubieńskim w radiu TOK FM, w poniedziałek o ósmej wieczorem. Przepraszam obu panów, że zanim napiszę, dlaczego jestem poruszony, przypomnę Czytelnikowi, kim są. Osiatyński występuje tu w roli radiowca, gospodarza programu „Zrozumieć świat”. Całkowicie na swoim miejscu, bo ma wszelkie predyspozycje do bycia człowiekiem mediów, jest utalentowanym narratorem i ma temperament publicysty. Sęk w tym, że Osiatyński byłby również na właściwym miejscu, gdyby zasiadał w państwie najwyżej, jak tylko można sobie wyobrazić. Jest wybitnym konstytucjonalistą, nie dość, że starannie wykształconym, to na dodatek mądrym człowiekiem. Wykładał na wielu światowych uczelniach, napisał dziesiątki książek i setki artykułów, a doświadczeniem życiowym mógłby obdzielić kilka hufców nauczycieli życia. Łubieński jest dramaturgiem, poetą i tłumaczem. Talent publicystyczny i erudycję objawia najżywiej w eseistyce. „Bić się czy nie bić?”, niewielka książeczka jego autorstwa, to bodaj najzasobniejszy inwentarz polskich dylematów powstańczych. Powiem tyle, że jest on wrogiem militaryzacji pamięci historycznej i zawsze ciekawie i odważnie o tym mówi i pisze. W gruncie rzeczy nie ma takiego tematu, który ci dwaj autorzy mogliby zepsuć w godzinnej rozmowie przed mikrofonem. Obaj, co warto jeszcze wiedzieć, a co niekoniecznie radiosłuchaczom pomaga w odbiorze programu, są na ty, mają wspólne wspomnienia,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Reduta przy placu Powstańców Warszawy 7

Pod adresem wymienionym w tytule mieści się w Warszawie redakcja „Wiadomości”, głównego serwisu informacyjnego telewizji publicznej w Polsce. Jedynym zadaniem zespołu jest przygotowanie pod wieczór rzetelnego podsumowania wydarzeń dnia w kraju i na świecie. Z publicznej natury stacji telewizyjnej dla wydawcy programu informacyjnego wynika przede wszystkim obowiązek zachowania równego dystansu wobec wszystkich aktorów sceny publicznej. Ów równy dystans jest bowiem fundamentem dziennikarskiej bezstronności. I żeby już w pierwszym akapicie nie parsknąć śmiechem, urwijmy to westchnienie. Mija właśnie rok od opanowania wszystkich stacji radiofonii i telewizji publicznej w Polsce przez zmilitaryzowane ideologicznie, nieoznakowane jednostki PiS. Inwazja się powiodła, choć tu i ówdzie odbywa się jeszcze dogaszanie ognisk buntu. Nowa załoga najważniejszej reduty przy placu Powstańców Warszawy od początku ofensywy nie miała wątpliwości, w którą stronę strzelać. Zdążyła już ujawnić bogaty, ciągle jednak odległy od wyczerpania, repertuar uczuć do swoich i do obcych. Już po roku może się pochwalić nowymi standardami dziennikarstwa, które zamieniają misję telewizji publicznej na wirtualne materializowanie wizji szefa rządzącej partii, pełniącego obowiązki króla wszystkich Trzech Króli. Żołnierze „Wiadomości” rozpoczęli nowy rok w formie, która może być wzorem dla tworzonych

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Masakrowanie we właściwym kierunku historycznym

W kalendarzu ojca Ubu, przyswojonym Polakom przez Jana Gondowicza jakieś 10 lat temu, na 1 stycznia przypada WYMÓŻDŻENIE, przy czym w najmniejszym stopniu może tu chodzić o skutki alkoholizowania się poprzedniej nocy. Machina do Wymóżdżania to ulubiony gadżet Ubu, występuje nawet w spisie osób dramatu „Ubu Król”. Wbrew zapowiedziom spisu, Machina nie jest kimś, można nawet powiedzieć, że jest nikim. Jaką przyjmuje postać, zależy od wyobraźni reżysera, który weźmie do ręki nieśmiertelny tekst Alfreda Jarry’ego, genialnego francuskiego smarkacza. Kto wie, czy nie od Machiny zaczyna się myślenie o każdym nowym królu Ubu w teatrze, bo wciąż przyciąga uwagę jej know-how i jej siła zdolna wynieść do władzy paranoję. W Polsce, czyli wszędzie, też. Kalendarz, o czym zapomniałem na początku, jest na rok 1901! Do przedstawienia własnej sztuki w roku 1898 w paryskim teatrze lalek, Jarry sam wymodelował tytułowego bohatera. Pisze Jan Gondowicz, że postać była „zaskakująco podobna do Włodzimierza Sokorskiego”. Stało się tak, mimo że Sokorski urodzi się dopiero dziesięć później, i to w znacznej odległości od Paryża. Uczepię się tego nazwiska, bo Włodzimierz Sokorski, człowiek wielu talentów, przeszedł już do historii jako herold doktryny realizmu socjalistycznego (w skrócie:

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Głowa mała

W czasach, kiedy telewizja w Polsce miała tylko jeden program, i jeszcze długo potem, kiedy już były dwa kanały, wielki dylemat nadawcy stanowiła kwestia: podawać wynik ważnego meczu piłki nożnej, który zwykle miał zaplanowaną powtórkę zarejestrowanej transmisji następnego dnia przed południem, czy go nie ujawniać. Pamiętam do dziś wspaniałą etiudkę Tomasza Hopfera, który w Studiu 2 właśnie zapowiedział taką powtórkę i – jak to człowiek sportu – już zabierał się do przypomnienia rezultatu, kiedy nagle ugryzł się w język i zamknął sobie usta własną dłonią. W ten sposób powiedział i nie powiedział, za co byli mu wdzięczni kibice, którym nie odebrał emocji. Powtórki nadawano na życzenie górników, którzy podczas meczu byli pod ziemią. Rodziny wiedziały, że po powrocie z kopalni obowiązuje w domu cisza w sprawie wyniku. Przez chwilę nawet istniał sojusz pomiędzy wydawcami dzienników radiowych i telewizyjnych, żeby nie psuć widzom nabożeństwa i wbrew zawodowej naturze serwisanta nie podawać stosownej informacji. Oczywiście powtórki gromadziły przed telewizorami kilkaset tysięcy albo kilka milionów widzów, choć tych, którzy oglądali je, jakby mecz właśnie trwał, nie mogło być więcej jak 100-200 tys. Może nawet mniej, bo zmowa nadawców bywała nieskuteczna, czasem zbyt wiele mówiły, choć milczały, twarze

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Cała WSTECZ

Spośród obrazków ikon najnowszej historii Polski najgłębiej w moją pamięć wrył się uścisk dwóch szefów rządów: premiera Tadeusza Mazowieckiego i kanclerza Helmuta Kohla. Jest zimno, co widać po zimowym płaszczu niemieckiego gościa. Gospodarz zmarznięty, bo występuje w leciutkim paletku. Obaj reprezentują tak różne kategorie wagowe, że nawet gdyby się zamienili płaszczami, publiczność miałaby powody, żeby współczuć Mazowieckiemu, temu drobniejszemu i wychudzonemu. Jest listopad 1989 r. Czytelnikowi 40– należy się info, że Tadeusz Mazowiecki kierował rządem dopiero trzeci miesiąc (do tej pory zawsze kierowała partia, a rząd tylko rządził). Helmut Kohl przerwał wizytę u nas, bo zaczęła się rozbiórka muru w Berlinie, i właśnie powrócił do Polski, a dokładnie do Krzyżowej na Dolnym Śląsku, gdzie zaplanowano jego udział we wspólnym nabożeństwie. Wtedy jeszcze, ale mogę dobrze nie pamiętać, nie mówiono o Mszy Pojednania, a jeżeli pisano w tym duchu, to w temperaturze protokołu dyplomatycznego. Chyba dopiero ten słynny uścisk, który przewrócił protokół, był znakiem, że dzieje się Historia. Oni naprawdę się uściskali, by nie powiedzieć obłapili. Nie było pewne, czy polski premier podejdzie do Helmuta Kohla. Nie było pewne, czy kanclerz Niemiec wyciągnie rękę do Tadeusza Mazowieckiego. Późniejsze doświadczenia obserwatorów rodzimego teatru politycznego pokazują, że w liturgicznej

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

SZOŁKEJS

Cztery histerie i Tusk piąty

Sejm nie podjął jeszcze decyzji w sprawie salonów, czy mają być wygaszane, ale ktoś doniósł, że już wyją, co może oznaczać, że na razie trwa bezustawowe podduszanie. W atmosferze niejasności warto powitać „Salon dziennikarski” TVP Info, prawie jak światło ze Wschodu i zwiastun zwycięstwa opcji, żeby nie palić starych, ale budować nowe, zanim powstanie narodowe centrum polskiej myśli salonowej. Salon telewizyjny jest malutki, mieści zaledwie pięć osób w pozycji siedzącej. Nie ma odpowiedniego garnituru mebli ani fortepianu. Służba nie sprząta nawet gazet ze stołu ani kubków wyniesionych z kuchni. Wśród zaproszonych gości 3 grudnia nie zauważono ani poety, ani artysty improwizatora. Przedmiotem salonowej refleksji zgromadzonych osób były cztery najświeższe histerie opóźniające ofensywę dobra na polskiej ziemi: 1. Histeria wywołana zatrzymaniem – a jeszcze bardziej wypuszczeniem – Józefa Piniora („Skąd oni wiedzą, że jest niewinny?!”, „Czy w takich warunkach da się walczyć z korupcją?!”). 2. Antypodatkowa histeria po ogłoszeniu nowej kwoty wolnej od opodatkowania („Mam nadzieję, że KOD zorganizuje dzisiaj jakąś manifestację!”). 3. Histeria godząca w istotę reformy oświatowej („Nie chodzi o nową reformę, ale o odwrócenie złych skutków poprzedniej!”). 4. Histeria po eksplozji podmiotowości

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.