Wpisy od Jakub Katulski

Powrót na stronę główną
Świat

Wojna staje się rutyną

Czy atak Izraela na Iran ma być przypomnieniem o wojnach w Iraku i Afganistanie?

Izraelski atak na Iran w piątek 13 czerwca dokonał potężnych zniszczeń celów wojskowych i naukowych, a także budynków cywilnych, w których mieszkali irańscy wojskowi i naukowcy pracujący przy programie nuklearnym. Izraelskie lotnictwo, wykorzystując potężną siłę 200 samolotów odrzutowych i bezzałogowców, zaledwie w ciągu kilku godzin zaatakowało ok. 100 celów, wykorzystując wsparcie wywiadu, który dokonał sabotażu irańskich instalacji przeciwlotniczych i przeciwrakietowych.

Teheran dał się całkowicie zaskoczyć, ujawnił strategiczną i technologiczną słabość. Choć oficjalne kanały informacyjne Islamskiej Republiki Iranu zapowiadały krwawą zemstę, pierwszego dnia udało im się jedynie uruchomić atak odwetowy za pomocą dronów, które i tak w większości zostały zestrzelone, zanim dotarły do izraelskiej przestrzeni powietrznej. Dopiero wieczorem z Iranu zostały wystrzelone pierwsze salwy pocisków rakietowych dalekiego zasięgu. Izraelska obrona przeciwrakietowa mimo wysokiej skuteczności w przechwytywaniu pocisków przepuściła część rakiet, które trafiły w budynki mieszkalne czy kompleks Ha-Kirja w Tel Awiwie, w którym mają siedzibę izraelskie ministerstwo obrony i sztab generalny Sił Obrony Izraela.

Kolejny rozdział w trwającej od dekad rywalizacji irańsko-izraelskiej przynosi po obu stronach ofiary cywilne, a także zniszczenia infrastruktury przemysłowej, takiej jak izraelska rafineria w Hajfie czy rafineria w Teheranie oraz kluczowe magazyny ropy. Eskalacja bliskowschodniego konfliktu wywołuje pytania o to, czy prawo międzynarodowe ma jeszcze jakieś znaczenie i czy regionalny konflikt, przypominający o Iraku i Afganistanie, może szybko się zamienić w globalny.

Irański program nuklearny

Pretekstem do ataku był program nuklearny Iranu, przez Izraelczyków od dekad uważany za zagrożenie dla ich państwa, o czym izraelscy politycy i lobbyści starają się też przekonać zagranicznych partnerów. Być może skutecznie, bo zagrożenie ze strony irańskiego programu widzi także administracja Donalda Trumpa, choć amerykański prezydent starał się jeszcze dzień przed atakiem naciskać na znalezienie rozwiązań dyplomatycznych.

Izrael od dawna przekonuje, że Iran jest o krok od uzyskania zdolności do produkcji bomby jądrowej. Po raz pierwszy informacja taka pojawiła się 25 kwietnia 1984 r. w dzienniku „Ma’ariw”. Beniamin Netanjahu jeszcze jako szeregowy parlamentarzysta przekonywał w 1992 r., że Teheran potrzebuje tylko od trzech do pięciu lat, by zbudować broń jądrową. Dzisiaj częściej mówi się o miesiącach. Jednocześnie we wtorek 17 czerwca, powołując się na źródła w amerykańskiej administracji, telewizja CNN podała w swoim raporcie, że wywiad Stanów Zjednoczonych nie widzi przesłanek do tego, by Iran starał się uzbroić w najbliższym czasie swój wzbogacony uran.

Irański program nuklearny nie jest jednak wyłącznie narzędziem terroru – przede wszystkim to strategia zapewnienia Irańczykom dostaw energii, ma także odgrywać rolę narzędzia odstraszającego. Dla decydentów w Iranie państwo żydowskie również jest zagrożeniem – nie tylko nigdy nie podpisało traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (w przeciwieństwie do Teheranu), ale prawdopodobnie posiada też własny arsenał nuklearny.

Jak nałożyć na Iran limity?

Izraelskie obawy przed programem nuklearnym Iranu podzielają, przynajmniej częściowo, takie potęgi jądrowe jak Chiny, Rosja, Francja, Wielka Brytania, Niemcy i Stany Zjednoczone oraz Unia Europejska jako całość. Dlatego w 2015 r. zainicjowane zostało porozumienie nazwane Joint Comprehensive Plan of Action (JCPOA), które miało ograniczać proces wzbogacania uranu do poziomu niezbędnego na potrzeby cywilnej produkcji energii oraz badań, przekazywać irańskie ośrodki nuklearne pod inspekcję Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (ang. IAEA) i nakładać limity składowanych surowców. Z raportów inspektorów IAEA, a także z informacji podawanych przez wszystkich uczestników JCPOA wynikało, że Iran przestrzegał założeń umowy.

Mimo wszystko Izraelczycy nie byli o tym przekonani i naciskali na Stany Zjednoczone, by porozumienie zostało zerwane, co nastąpiło 8 maja 2018 r. decyzją Donalda Trumpa, wraz z którą na Teheran zostały nałożone kolejne sankcje, nie zawsze związane z programem nuklearnym republiki islamskiej. Z punktu widzenia Izraela raporty IAEA i stron JCPOA nie były godne zaufania, a Teheran kontynuował militaryzowanie swojego programu, ukrywając przed inspektorami rzeczywisty stan prac i ich cel.

Wystąpienie USA z porozumienia przyniosło jednak skutek odwrotny do zamierzonego – republika islamska przyśpieszyła proces wzbogacania uranu, zwiększając jednocześnie jego stan magazynowy. W 2023 r. według IAEA Iran posiadał już ok. 408 kg uranu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Mgła wojny, czyli o Gazie wiemy za mało

Strefa Gazy cierpi na brak żywności, problemem są utrudnienia w raportowaniu wydarzeń międzynarodowej opinii publicznej

Jak podają Ministerstwo Zdrowia Strefy Gazy, Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża i Lekarze bez Granic, w punktach wydawania żywności w Strefie Gazy w pierwszych dniach czerwca doszło do strzelanin. Zdaniem Palestyńczyków winowajcami są izraelscy żołnierze, którzy trzy dni z rzędu mieli otwierać ogień do cywilów, zabijając kilkadziesiąt osób. Izrael wraz z uruchomioną niedawno Gaza Humanitarian Foundation zaprzeczają, by w ogóle doszło do strzelanin w niedzielę 1 czerwca i we wtorek 3 czerwca. W przypadku poniedziałkowej strzelaniny izraelskie wojsko informuje, że otworzyło ogień, ale do osób zagrażających izraelskim żołnierzom.

Sekretarz generalny ONZ António Guterres domaga się niezależnego międzynarodowego śledztwa w tej sprawie. Liczne organizacje humanitarne protestują zresztą przeciwko istnieniu Gaza Humanitarian Foundation, twierdząc, że jest upolitycznionym oszustwem łamiącym podstawowe założenia misji humanitarnych. Dyrektor wykonawczy GHF Jake Wood zrezygnował z pracy w fundacji dzień przed rozpoczęciem dystrybucji żywności. Wiele wskazuje na to, że projekt udzielania pomocy Strefie Gazy, wynikający w dużej mierze z amerykańskich nacisków na Izrael, przynosi więcej szkody niż pożytku.

Kryzys humanitarny czy brak ćwiczeń?

Strefa znalazła się w ogromnym kryzysie humanitarnym, co potwierdzają międzynarodowe organizacje pomocowe, od Światowego Programu Żywnościowego, przez Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża i World Central Kitchen, po Lekarzy bez Granic czy Polską Misję Medyczną. Fakt, że ta mała enklawa od lat pozostaje pod izraelską okupacją (lub, jak wolą sami Izraelczycy, jest poddana blokadzie i oblężeniu, co brzmi jeszcze gorzej), do której swoje trzy grosze dorzuca Egipt blokujący jej południowe granice, stanowił podwaliny kryzysu. A spotęgowała go trwająca już półtora roku izraelska ofensywa, która kosztowała życie 54 tys. Palestyńczyków.

Nie pomaga też fakt, że Izrael uniemożliwia dostawy pomocy humanitarnej do Strefy Gazy, instrumentalizując ją i czyniąc bronią w konflikcie, niemal na równi z amunicją. Izraelscy politycy i wojskowi przekonują jednak, że ciężarówki z pomocą są rozkradane przez Hamas i nie trafiają do adresatów.

Zarzuty te zostały odparte przez Światowy Program Żywnościowy, ale także inne organizacje. Draginja Nadażdin, dyrektorka polskiego biura Lekarzy bez Granic, 21 maja w podcaście Dariusza Rosiaka „Raport o stanie świata” zaznaczyła, że jej organizacja nie zetknęła się z sytuacją, by dostawy były przejmowane przez Hamas. Izraelscy ministrowie, politycy i dyplomaci idą jednak w zaparte i przekonują, że za sytuację humanitarną odpowiedzialny jest Hamas. Mimo to powoli narracja zaczyna się zmieniać, co wyraźnie było widać na konferencji Międzynarodowego Sojuszu na rzecz Pamięci o Holokauście (IHRA) w Jerozolimie. Warto zaznaczyć, że o IHRA zrobiło się głośno przede wszystkim za sprawą roboczej definicji antysemityzmu, za której przyjęciem przez organizacje, państwa i samorządy (w tym w Polsce) lobbują liczni naukowcy i aktywiści.

W przemówieniu premier Beniamin Netanjahu oznajmił, że wśród „tysięcy więźniów” przejętych przez Izrael nie było żadnego wychudzonego, co oznaczałoby, że dostają oni jedzenie, ale za mało ćwiczą. Te oburzające słowa wpisują się w obowiązujący w Izraelu trend promowania braku empatii.

Deficyt empatii

Na początku maja minister dziedzictwa narodowego Amichai Elijahu, reprezentujący kierowaną przez Itamara Ben Gwira skrajnie prawicową partię Ocma Jehudit (Żydowska Siła), przekonywał w Kanale 7, że obowiązkiem Izraela powinno być bombardowanie pomocy humanitarnej i zagłodzenie Strefy Gazy. Kiedy polityk opozycji Jair Golan skrytykował postawę izraelskiego rządu i powiedział, że „zabijanie dzieci stało się hobby”, w sprzyjającym władzy Netanjahu Kanale 14 były parlamentarzysta Likudu, a obecnie przewodniczący partii Zehut, Mosze Zalman Feiglin, gardłował, że to nie Hamas jest wrogiem Izraela, ale „wrogie jest każde dziecko w Gazie. Musimy okupować Gazę i zasiedlić ją. Nie pozostanie tam ani jedno dziecko. Nie ma innego zwycięstwa”.

Na początku maja minister finansów Becalel Smotricz na konferencji dotyczącej osadnictwa zorganizowanej w osiedlu Ofra na Zachodnim Brzegu zapowiedział, że w ciągu pół roku Strefa Gazy zostanie całkowicie zniszczona, a cała jej populacja

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Izraelczycy i Palestyńczycy żywią do siebie nawzajem głęboką nienawiść

Skazani są na powracające cykle przemocy i radykalizację młodzieży

Najnowszą bronią w konflikcie izraelsko-palestyńskim są ograniczenia w swobodzie wyrażania poglądów i wolności zgromadzeń, wprowadzone przez administrację amerykańską. Symbolem poczynań Donalda Trumpa stało się zatrzymanie przez funkcjonariuszy Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego palestyńskiego aktywisty Mahmouda Khalila, absolwenta nowojorskiego Uniwersytetu Columbia. Khalil ma zieloną kartę, a jego żona jest obywatelką amerykańską. Mimo to, wedle tego, co mówi sekretarz stanu Marco Rubio, Khalil może się spodziewać deportacji i utraty statusu. Rubio zaznaczył też, że tak będzie wyglądała procedura postępowania wobec wszystkich osób, które „wspierają Hamas”.

Choć Mahmoud Khalil nie usłyszał oficjalnych zarzutów, wiadomo, że przyczyną zatrzymania był jego propalestyński aktywizm, w tym organizowanie wieców i demonstracji na uniwersytecie, szczególnie przeciwko działaniom izraelskiego wojska w Strefie Gazy po wydarzeniach z października 2023 r. Przeciwnicy wieców przekonują, że w czasie protestów wykrzykiwano antysemickie hasła, dystrybuowano materiały popierające Hamas, a żydowscy studenci uniwersytetu nie czuli się bezpiecznie, ponieważ byli nękani przez propalestyńskich aktywistów.

11 marca br. w obronie Mahmouda Khalila zwołano na uczelni demonstrację, która zakończyła się ingerencją policji i aresztowaniem tuzina protestujących. Amerykańskie środowiska konserwatywne przekonują, że interwencja i zatrzymania były konieczne, gdyż działalność Khalila nie nosi w istocie znamion obrony wolności słowa, choć tak przekonują organizacje broniące praw obywatelskich, utrzymując, że arbitralne zatrzymania demonstrujących uderzają w swobody mieszkańców Stanów Zjednoczonych.

Nie tylko w USA, ale także w Europie zwraca się jednak uwagę na to, że demonstracje, prócz tego, że polaryzują, używają w dodatku języka nienawiści – są pełne antysemickich, antyarabskich czy po prostu nienawistnych haseł wykrzykiwanych przez jednostki czy grupy. Te działania w oczywisty sposób dezintegrują, tak samo jak polaryzujący jest konflikt izraelsko-palestyński.

Gdyby spytać osoby ze środowisk zaangażowanych w demonstracje i w dyskusje na temat izraelsko-palestyńskiego konfliktu, „kto kogo bardziej nienawidzi”, można by usłyszeć bardzo zróżnicowane odpowiedzi. Każdy, kto tym konfliktem się interesował, słyszał zapewne cytat z Goldy Meir, pierwszej (i na razie ostatniej) kobiety w Izraelu będącej szefową rządu: „Pokój nadejdzie, gdy Arabowie zaczną kochać swoje dzieci bardziej, niż nienawidzić nas”. Cytat głośny, doniosły, być może nawet

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Deklaracja przez pośredników

Oświadczenie Abdullaha Öcalana nie oznacza końca kurdyjskiej walki o niepodległość

Pod koniec lutego zawrzało, gdy w mediach pojawiła się informacja, że Abdullah Öcalan, przez lata symbol kurdyjskiej walki o niepodległość i prawo do samostanowienia, ma wygłosić oświadczenie wzywające Partię Pracujących Kurdystanu (PKK) do złożenia broni. To potencjalnie nowe otwarcie w relacjach tureckiego rządu z mieszkańcami tureckiego Kurdystanu, bo PKK toczy otwartą walkę z Turcją od 1984 r. W walce tej, szczególnie w pierwszych latach, bronią były ataki terrorystyczne, w tym zamachy bombowe w tureckich miastach. Jednocześnie turecka armia od lat 80. prowadzi liczne operacje, w których giną nie tylko bojownicy PKK. W ostatnich latach do walki wykorzystywany jest także nowoczesny sprzęt wojskowy, w tym drony, takie jak osławione bayraktary.

Trudno dziś podać dokładną liczbę ofiar konfliktu turecko-kurdyjskiego, choć według raportu brytyjskiego Home Office do 2013 r. mogło zginąć ok. 40 tys. osób. Wówczas weszło w życie zawieszenie broni między Turcją a PKK, które jednak zawaliło się w 2015 r. Think tank International Crisis Group obliczył, że od tego momentu do 2023 r. śmierć mogło ponieść niemal 7 tys. osób. Niektóre nieoficjalne szacunki sugerują, że ofiar konfliktu może być znacznie więcej, nawet 100 tys.

Ta trwająca ponad cztery dekady walka może już zmierzać do końca, zwłaszcza że 27 lutego ukazało się oświadczenie przywódcy PKK. Odezwa została jednak odczytana nie przez samego Öcalana, ale przez delegację polityków prokurdyjskiej Ludowej Partii Równości i Demokracji, która odwiedziła go w więzieniu na wyspie İmralı. Wydarzenie było transmitowane na ekranach w miejscach publicznych w miastach Wan i Diyarbakır, zamieszkanych przede wszystkim przez Kurdów.

Kurdów nie da się łatwo uciszyć

Transmisja odbyła się z więzienia, w którym Abdullah Öcalan odbywa karę dożywotniego pozbawienia wolności, po tym jak w 1999 r. tureckie służby specjalne uprowadziły go z Kenii. Turcy poszukiwali przywódcy PKK, uważając, że odpowiada za działania terrorystyczne podejmowane przez ugrupowanie. Początkowo jednak ani reprezentujący Öcalana prawnicy, ani organizacje broniące praw człowieka, w tym Amnesty International, nie byli pewni, jakie zarzuty usłyszy. Nic dziwnego, skoro po sprowadzeniu z Kenii na wyspę İmralı Öcalan był przesłuchiwany przez 10 dni bez możliwości spotkania z adwokatami. Ostatecznie za zdradę i separatyzm skazano go na karę śmierci, która w 2002 r. została zamieniona na dożywocie.

Nie poprawiło to warunków, w jakich był przetrzymywany. Z wyspy szybko zabrano innych więźniów, Öcalan stał się więc jedynym osadzonym w całym ośrodku, pilnowanym przez tysiącosobowy personel. Dopiero w 2009 r. zakończono jego izolację, umieszczając na İmralı innych więźniów i budując nowy zakład karny, gdy po interwencji Rady Europy Europejski Komitet ds. Zapobiegania Torturom zgłosił uwagi co do warunków przetrzymywania Öcalana. Z kolei od 2011 do 2017 r.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Kto chce wysiedlić Gazę?

Nieprzemyślany plan Trumpa nie jest ani realny, ani legalny. Może jednak być strategią negocjacyjną

Wygląda na to, że Donald Trump ma nowy plan pokojowy dla Bliskiego Wschodu. Nie po raz pierwszy, bo już w poprzedniej kadencji ogłosił tzw. umowę stulecia, która zakładała transfery terytorium i amerykańskie inwestycje, a zarazem cementowała izraelską dominację nad Palestyńczykami. Wówczas jednak zespół Trumpa publikował rozbudowane dokumenty informujące drobiazgowo, jak będzie przebiegało wdrażanie planu pokojowego. Palestyńczycy ów plan odrzucili jeszcze przed jego publikacją, także dlatego, że nie był z nimi wcześniej negocjowany ani nie odpowiadał na ich realne potrzeby co do bezpieczeństwa i ciągłości terytorium.

Obecny plan Trumpa to tylko zapowiedź, którą mogliśmy usłyszeć podczas wspólnego wystąpienia z izraelskim premierem Beniaminem Netanjahu. Jest mniej szczegółowy, za to o wiele bardziej przerażający. Również dlatego, że przywódca kraju mieniącego się liderem wolnego świata wskazuje łamanie międzynarodowego prawa humanitarnego jako remedium na konflikt izraelsko-palestyński i niestabilność w regionie.

Prawdopodobnie nie tego spodziewał się Beniamin Netanjahu, lecąc do Stanów Zjednoczonych. Wcześniej administracja Trumpa sugerowała, że jej priorytety w stosunku do Bliskiego Wschodu wyglądają inaczej. Mówiono zwłaszcza o zwiększeniu presji ekonomiczno-politycznej na Iran, wymierzonej nie tylko w program nuklearny Teheranu, ale także w eksport ropy naftowej, który sięgnął w 2024 r. 587 mln baryłek, a jego głównym odbiorcą byli Chińczycy. Trump zapowiadał też, że wyasygnuje 1 mld dol. na pomoc dla Izraela, w ramach której Amerykanie wyślą nie tylko bomby, ale i sprzęt burzący, w tym opancerzone buldożery.

Izraelskie media, szczególnie portal Times of Israel, jeszcze przed rozpoczęciem wizyty powoływały się na źródła w amerykańskiej administracji i snuły przypuszczenia, że Bibi będzie rozmawiał z Trumpem przede wszystkim o normalizacji stosunków z Arabią Saudyjską. To zresztą byłaby kontynuacja pomysłów z czasów pierwszej kadencji Trumpa, których nie udało się sformalizować i dodać do listy sukcesów tzw. porozumień abrahamowych.

Rodziny izraelskich zakładników przebywających wciąż w Strefie Gazy liczyły zapewne, że głównym tematem rozmów będzie pomoc Amerykanów w uwolnieniu ich bliskich. Jednak jeszcze przed spotkaniem z Netanjahu Donald Trump zapowiedział plan wysiedlenia Palestyńczyków ze Strefy Gazy i relokowania ich do Egiptu i Jordanii. Podczas wspólnego przemówienia z Bibim amerykański przywódca potwierdził swoje słowa

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wiwaty i protesty

Zawieszenie broni między Hamasem a Izraelem nie zwiastuje trwałego pokoju w regionie

Po 15 miesiącach konfliktu i wielu rundach negocjacji rząd Izraela porozumiał się z Hamasem. 19 stycznia weszło w życie zawieszenie broni, choć nie obyło się bez napięć między walczącymi stronami ani w samym środowisku władz izraelskich. Dzisiaj jednak mieszkańcy Gazy żyją obietnicą tego, że nie będzie ona miejscem walk przynajmniej przez kilka tygodni. Mocno już podzielone izraelskie społeczeństwo dostało natomiast kolejne powody do pogłębienia polaryzacji.

Sytuacja wcale się nie uspokoiła – wciąż wrze na Zachodnim Brzegu. Jedynie bliscy zakładników wracających z Gazy do domu i Palestyńczyków zwolnionych z izraelskich więzień mogą odetchnąć z ulgą, co media uwieczniły na licznych fotografiach i nagraniach przedstawiających ich wzruszone twarze. Jednak nawet oni stają się przedmiotem sporów, zwłaszcza że podczas ostatnich kilkunastu miesięcy osią podziału w izraelskim społeczeństwie były oczekiwania co do realizacji przez rząd głównego deklarowanego celu wojny – uwolnienia zakładników uprowadzonych 7 października przez bojowników Hamasu do Strefy Gazy.

Choć krótko po brutalnym ataku zdawało się, że tragedia izraelskich cywilów będzie czynnikiem jednoczącym podzielone społeczeństwo, na ulicach miast szybko pojawiły się demonstracje. Forum Rodzin Zakładników i Zaginionych naciskało na rząd Beniamina Netanjahu, by ich bliskich wyciągnął z Gazy metodami dyplomatycznymi, nawet kosztem porozumienia się z Hamasem i przełknięcia porażki izraelskiej strategii bezpieczeństwa. Nie wszyscy w kraju zgadzali się z takim podejściem – na ulice wyszli też członkowie Forum Gewura (hebr. bohaterstwo), którzy naciskali na wykorzystanie siły militarnej do odzyskania zakładników, a także na całkowite zniszczenie Hamasu, zgodnie z deklarowanymi przez Beniamina Netanjahu celami trwającej wojny.

Wojskowa operacja w Gazie wcale jednak nie przynosiła spektakularnych sukcesów w kwestii uwalniania porwanych – w przeciwieństwie do starań dyplomatycznych. Jeszcze w listopadzie 2023 r., gdy udało się wypracować tygodniowe zawieszenie broni, do Izraela wróciło 105 osób, w tym 24 obcokrajowców, którzy również zostali porwani 7 października. Kolejny taki sukces już się nie powtórzył. W grudniu 2023 r. żołnierze Sił Obronnych Izraela podczas bitwy o dzielnicę Szudżajja „omyłkowo za zagrożenie” uznali trzech zakładników i zabili ich na miejscu. Posypały się oskarżenia o to, że rządowi Netanjahu tak naprawdę wcale nie zależy na zakładnikach, a wyłącznie na eksterminacji mieszkańców Gazy. Sytuacji nie poprawia fakt, że do dzisiaj izraelskiemu wojsku udało się odbić jedynie ośmiu zakładników, a w Gazie pozostaje ich niemal setka.

W tej chwili pojawiły się jednak widoki na uwolnienie reszty, choć etapowo i za cenę zwolnienia także palestyńskich więźniów. Już 19 stycznia do Izraela wróciły trzy kobiety, a z izraelskich więzień wypuszczono 90 Palestyńczyków, w tym od 61 do 69 kobiet (w zależności od źródeł). Zwolnienia Palestyńczyków, których docelowo z więzień ma wyjść prawie 2 tys., wywołują liczne kontrowersje i protesty środowiska Forum Gewura oraz izraelskiej prawicy. Wśród uwolnionych znalazły się bowiem nie tylko osoby przetrzymywane na mocy tzw. aresztów administracyjnych, czyli bez wyroków i zarzutów. Wolność mają odzyskać też osoby skazane na dożywocie, w tym Zakaria Zubeidi, były dowódca Brygad Męczenników Al-Aksa z Dżaninu, palestyńskiej milicji powiązanej do 2007 r. z nominalnie władającym Autonomią Palestyńską Fatahem.

Władze Izraela przekonują jednak, że wśród zwolnionych nie będzie osób skazanych za zabójstwo. Jest to o tyle istotne, że zarówno Hamas, jak i mediatorzy z Egiptu i Kataru naciskają na zwolnienie Marwana Bargutiego. Barguti, podczas drugiej intifady

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Upamiętnienie czy upolitycznienie?

Międzynarodowy Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu dzieli, zamiast skłaniać do refleksji

27 stycznia 1945 r. bramy KL Auschwitz otworzyli żołnierze Armii Czerwonej, uwalniając ok. 7 tys. więźniów w Birkenau i Monowitz. Paradoksalne wydarzenie, bo, jak czytamy na stronie Miejsca Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau, „żołnierze będący formalnie przedstawicielami totalitaryzmu stalinowskiego przynieśli wolność więźniom totalitaryzmu hitlerowskiego”. Czy dla więźniów za drutami obozu zagłady miało jednak znaczenie, kto ich wyzwala?

80. rocznica wyzwolenia niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego upamiętnia nie tylko 1,1 mln ofiar Auschwitz, ale przede wszystkim 6 mln zamordowanych Żydów i ofiary z pozostałych grup, w tym Romów, Sinti, osoby homoseksualne i z niepełnosprawnościami, więźniów politycznych i członków pozostałych narodów, którzy zginęli wskutek działań inspirowanych nazistowską ideologią (w tym Polaków, Ukraińców i Rosjan). Pamięć o ich męczeństwie przyćmiewają niestety dyskusje polityczne.

27 stycznia do dawnego obozu Auschwitz w celu upamiętnienia ofiar przybędą koronowane głowy oraz przywódcy Europy i nie tylko. Na oficjalnej liście potwierdzonych delegacji znaleźli się królowie i królowe Danii, Hiszpanii, Niderlandów, Szwecji i Wielkiej Brytanii, prezydenci sąsiadów Polski czy szefowie rządów. Wciąż jednak nie ma delegacji Stanów Zjednoczonych ani Izraela. Nie bez znaczenia jest zapewne fakt, że nad premierem Beniaminem Netanjahu wisi nakaz aresztowania wydany przez Międzynarodowy Trybunał Karny, a w Stanach Zjednoczonych Donald Trump oficjalnie rozpoczyna urzędowanie. Czy po 20 stycznia, dacie inauguracji jego prezydentury, na liście dojdzie do istotnych zmian? Być może na to liczył prezydent Andrzej Duda

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Nowy rozdział dla Syrii, epilog dla Asada

Czy to już koniec pięciu dekad rządów dynastii Asadów, czy jedynie chwilowa przerwa?

Syryjski dyktator Baszar al-Asad, któremu udało się utrzymać przez niemal 14 lat wojny domowej w pałacu prezydenckim na górze Mazza w zachodnim Damaszku, zapewne liczył, że ofensywa nie potoczy się tak szybko. Tym bardziej że pierwsze dni działań rebeliantów, którzy 27 listopada zaatakowali rządowe siły w okolicach Aleppo, nie zapowiadały, że zajęcie przez nich miasta uruchomi efekt domina. Aleppo, drugie co do wielkości syryjskie miasto, upadło po ledwie trzech dniach, kiedy wojska Asada ogłosiły „taktyczny odwrót” w celu przegrupowania się. Osiem dni później media informowały o upadku Damaszku i przelocie Baszara al-Asada do Moskwy, gdzie azylu udzielił mu Władimir Putin. Czy to już koniec pięciu dekad rządów dynastii Asadów, czy jedynie chwilowa przerwa?

Od ubogich rolników do dyktatorów

Baszar al-Asad był szczególnym przypadkiem bliskowschodniego dyktatora. Rodzina Asadów, ubodzy alawici z wioski niedaleko nadmorskiej Latakii, odczuwała bezpośrednio marginalizację ekonomiczno-polityczną swojej mniejszości religijnej. Sunnickie elity w Syrii nie przejmowały się szczególnie wywodzącymi się z szyizmu alawitami, a wiele ugrupowań politycznych wręcz ich dyskryminowało. Hafiz al-Asad, ojciec Baszara i również prezydent Syrii, jeszcze jako licealista dołączył do panarabskiej i przynajmniej nominalnie socjalistycznej partii Baas, gdyż była ona jedną z nielicznych frakcji, które akceptowały alawitów w swoich szeregach.

Hafiz wkrótce po ukończeniu szkoły średniej wstąpił do szkoły wojskowej, którą opuścił jako pilot. Doświadczenie wojskowe przydało się w trakcie puczu z marca 1963 r., dzięki któremu partia Baas objęła władzę w kraju, podobnie jak miesiąc wcześniej w Iraku. Hafiz po puczu wszedł do polityki na szczeblu krajowym, obejmując funkcję w regionalnym dowództwie partii i szybko dochodząc do stanowiska ministra obrony w rządzie prezydenta Salaha Dżadida, po kolejnym przewrocie w 1966 r. Partia Baas wskutek kilku kolejnych udanych i nieudanych puczów była daleka od spójności i już w 1970 r. Hafiz al-Asad w wewnątrzpartyjnym spisku obalił Dżadida i wtrącił go do niesławnego więzienia w damasceńskiej dzielnicy Al-Mazza, gdzie Dżadid spędził resztę życia. Umarł na zawał serca w 1993 r.

Tak rozpoczął się trwający 54 lata okres rządów rodziny Asadów, a równocześnie poprawy sytuacji politycznej alawitów i zmian w syryjskiej partii Baas, które konsolidowały władzę i zdolności decyzyjne w pałacu prezydenckim. Syria stała się wręcz monarchią z prezydentem w roli koronowanej głowy, większość kluczowych stanowisk w państwie obejmowały osoby wywodzące się z jego sekty, a opozycja wobec władzy Asada nie była tolerowana. Przeciwników wtrącano do więzień i torturowano, demonstracje krwawo tłumiono, jak w przypadku wystąpień Braci Muzułmanów w mieście Hama w 1982 r.

Początkowo to nie Baszar miał być następcą ojca, ale młodszy brat Hafiza, który jednak w 1984 r. próbował obalić władzę Hafiza w puczu, gdy syryjski prezydent podupadł na zdrowiu. W efekcie w drodze kompromisu wiceprezydentem został Rifat al-Asad. Na następcę dyktatora namaszczony został najstarszy syn Basil, oficer wojskowy, popularny wśród Syryjczyków i znany z promowania sportu. Tyle że jego życie zakończyło się przedwcześnie, w 1994 r. zginął w spowodowanym przez siebie wypadku. Śmierć Basila sprowokowała wysyp teorii spiskowych, których autorzy dopatrywali się w tragicznym wypadku

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Izrael osamotniony

Społeczność międzynarodowa coraz mniej rozumie Izrael, a Netanjahu wciąż nie ujawnia swojej strategii

Już rok minął od ataku Hamasu na izraelskich cywilów mieszkających na pograniczu ze Strefą Gazy. Atak, w którym zginęło 1,2 tys. osób po stronie izraelskiej i który sprawił, że w rękach bojowników Hamasu znalazło się 251 zakładników (przede wszystkim Izraelczyków, ale także obywateli innych państw), okazał się początkiem eskalacji, która po kilkunastu miesiącach wciąż nabiera tempa.

Izraelskie wojska jeszcze w październiku 2023 r. rozpoczęły intensywną operację w Strefie Gazy, która nie ograniczyła się do (jak to bywało w poprzednich okresach nasilenia konfliktu z Hamasem) ostrzału celów w Gazie, zdaniem Izraelczyków bardzo precyzyjnych, ale i tak krytykowanych na arenie międzynarodowej jako „nieproporcjonalne” ze względu na liczbę zabitych cywilów. Siły Obrony Izraela do Gazy wkroczyły z pełną mocą, angażując wojska lądowe, a za cel operacji stawiając uwolnienie zakładników i zniszczenie Hamasu.

Już w październiku te cele zdawały się mgliste, a rok później wygląda na to, że Hamas nie stracił zdolności operacyjnych, w tym do zadawania ciosów w głębi Izraela. Otwarcie frontu północnego i walka z Hezbollahem, który już 8 października 2023 r. rozpoczął ostrzał miejscowości położonych w pobliżu granicy z Libanem, także nie sprawiły, że Izrael stał się bezpieczniejszym miejscem.

Prawdziwe cele

Dzisiaj, po roku intensywnej wojny, wcale nie jest bliżej do osiągnięcia deklarowanych przez Beniamina Netanjahu celów strategicznych, tym bardziej że doszło do nich całkowite rozbrojenie Hezbollahu jako warunek zakończenia bombardowań Libanu i rajdów izraelskich żołnierzy w południowej części tego kraju. Beniaminowi Netanjahu udało się może doprowadzić do kilku spektakularnych zwycięstw, takich jak zabicie Ismaila Hanijji, szefa biura politycznego Hamasu, czy Hasana Nasr Allaha, sekretarza generalnego Hezbollahu. Nie wygląda jednak na to, by te śmierci zbliżyły Izrael do zrealizowania najważniejszych celów podawanych do wiadomości publicznej.

Śmierć liderów dwóch organizacji uważanych przez Izraelczyków za najbardziej zagrażające bezpieczeństwu publicznemu przynajmniej chwilowo poprawiła nastroje w Tel Awiwie czy w zachodniej części Jerozolimy. Od wielu miesięcy na ulice wychodzili demonstranci związani ze środowiskiem rodzin zakładników przetrzymywanych w Gazie. Podczas ogromnych manifestacji, w których nierzadko brali udział również liderzy opozycji, tacy jak były premier Jair Lapid, domagano się zwłaszcza doprowadzenia do końca negocjacji rozejmowych z Hamasem. To bowiem uznawano w tych środowiskach za największą szansę na uwolnienie bliskich. Demonstrujący podawali też w wątpliwość zdolność Beniamina Netanjahu do wyprowadzenia kraju z dramatycznej sytuacji, wielokrotnie wprost domagając się od premiera dymisji.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Libańczycy rodzą się wytrwali

Eskalacja konfliktu z Izraelem jest gorzkim przypomnieniem o wojnie domowej

Pośpieszna ewakuacja południowych terytoriów Libanu w wielu mieszkańcach kraju budzić może ponure wspomnienia. Trwająca półtorej dekady, od roku 1975 do 1990, wojna domowa wciąż odciska piętno na społeczeństwie i na polityce, tym bardziej że lwia część dzisiejszych partii politycznych w parlamencie to milicje, które zwalczały się w tamtym krwawym konflikcie. Milicje milicjami, ale realna wydaje się w tej chwili obawa, że południową granicę kraju przekroczą izraelscy żołnierze, tak samo jak to zrobili w roku 1982.

Niewygasająca od dziesięcioleci wrogość między Libanem a Izraelem osiąga punkt kulminacyjny. Od 8 października ub.r., dzień po zaatakowaniu Izraelczyków przez Hamas, bojownicy Hezbollahu regularnie ostrzeliwują północny Izrael, co wymusiło ewakuację 80 tys. osób (według danych Human Rights Watch) z przygranicznych wiosek i miasteczek. Ataki rakietowe nie pozostały bez odpowiedzi wojsk izraelskich. Te również ostrzeliwały terytorium północnego sąsiada, zmuszając do opuszczenia domów ok. 93 tys. Libańczyków. Oskarżone zostały przy tym o użycie białego fosforu w strefach zamieszkanych przez cywilów.

30 lipca. W ataku rakietowym na budynek mieszkalny w Bejrucie zginął Fuad Szukr, jeden z dowódców skrzydła wojskowego Hezbollahu. Według libańskich mediów ataku dokonał izraelski dron, który wystrzelił trzy pociski rakietowe, zabijając Szukra, irańskiego doradcę wojskowego i pięciu cywilów. To tylko jeden atak z serii, w Teheranie zginął także Ismail Hanijja, szef biura politycznego Hamasu.

Zarówno szyicka milicja z Libanu, jak i wspierający ją Teheran zapowiedziały dotkliwy odwet, Izrael jednak postanowił nie dopuścić do przejęcia przez nich inicjatywy i pod koniec sierpnia dokonał „ataku wyprzedzającego” z użyciem ok. 100 samolotów odrzutowych. 17 i 18 września z kolei na terenie Libanu i Syrii w kilku falach doszło do eksplozji pagerów i krótkofalówek, wykorzystywanych od lutego przez bojowników i funkcjonariuszy politycznych Hezbollahu na polecenie jego sekretarza generalnego Hassana Nasr Allaha. Nasr Allah obawiał się, że Izrael może hakować i przejmować smartfony członków organizacji, zdecydowano się więc na zamówienie 5 tys. urządzeń tajwańskiej produkcji. Te sfabrykował jednak węgierski pośrednik, BAC Consulting, firma, jak się okazało, fikcyjna. W kilku atakach zginęły co najmniej 42 osoby, a ponad 3,5 tys. zostało rannych, w tym liczni cywile, nie tylko członkowie Hezbollahu.

Na tym Izraelczycy nie poprzestali i regularnie dokonują ostrzałów Libanu – twierdzą, że udało im się trafić ponad 2 tys. celów związanych z Hezbollahem. Hezbollah nie pozostaje dłużny, odpowiadając atakami rakietowymi, w tym na izraelskie miasta, takie jak Hajfa, Nazaret czy Afula.

Libańczycy nie wierzą Izraelowi

Choć izraelscy wojskowi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.