Wpisy od Małgorzata Szczepańska-Piszcz

Powrót na stronę główną
Kultura

To grabież!

Toruń broni manuskryptu, który rząd chce przekazać Węgrom Dr hab. Arkadiusz Wagner – profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika Do Sejmu wpłynął poselski projekt ustawy o przekazaniu Węgrom cennego manuskryptu (kodeksu) z XV w. Renesansowa księga o zawiłym tytule: „List do Najjaśniejszego Macieja Korwina, króla Panonii, o pochwałach dostojnej biblioteki i księgach czterech wersetów napisanych na ten sam temat” ma być rewanżem za prezent Węgrów sprzed roku. Przekazali nam wtedy młodzieńczą zbroję Zygmunta II Augusta. Projekt zakłada wypłatę właścicielowi manuskryptu zadośćuczynienia (25 mln zł) przez skarb państwa. Przedstawicielem posłów wnioskodawców jest Piotr Babinetz z PiS. „Pragnąc kontynuować oraz zacieśniać wielowiekową współpracę polsko-węgierską, w tym również na płaszczyźnie kulturalnej, proponuje się przekazać na rzecz Węgier zabytek o szczególnej wartości dla węgierskiej historii i tożsamości narodowej. Takim zabytkiem jest Kodeks, który co prawda stanowi cenny eksponat w polskich zbiorach bibliotecznych, jednakże nie ma ścisłego związku z historią Polski, natomiast dla Węgier pozostaje szczególnie cennym świadectwem dziedzictwa kulturowego i narodowego”, napisali posłowie w uzasadnieniu. Natychmiast stanowczo zaprotestował Toruń, bo pergaminowy manuskrypt jest perłą zbiorów toruńskiej Książnicy Kopernikańskiej. „Ze względu na unikatowy i bezcenny charakter dzieła jakakolwiek deklarowana

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj Wywiady

Włocławek polskim Detroit?

Bez pomocy z zewnątrz średnie miasta nie mają szans Piotr Witwicki – dziennikarz urodzony we Włocławku, autor książki „Znikająca Polska”, redaktor naczelny Interii Mówi pan o Włocławku „miasto widmo” i porównuje go do Detroit. Napisał pan: „Włocławek ma swoją własną drogę i zmierza nią (…) ku ostatecznemu rozpadowi”. Mocna ocena. Żadnej nadziei? – Książka jest alarmistyczna, bo chcę zwrócić uwagę na problemy średnich miast, takich jak Włocławek, i wstrząsnąć czytelnikiem. Ale uważam, że karty nie są raz na zawsze rozdane. Sprawa nie jest jeszcze przegrana. Jednak trzeba pomóc, i to systemowo. Czas zacząć myśleć o polityce w kategoriach zrównoważonego rozwoju. I najwyższy czas zrezygnować z modeli centralistycznych. Może dla takich miast jak Włocławek ratunkiem jest praca zdalna na szeroką skalę, którą obserwujemy? Żeby mieszkańcy nie musieli wyjeżdżać, by zdobyć sensowną albo jakąkolwiek pracę. Może wtedy da się ten fatalny trend odwrócić? Gdy zacząłem pisać „Znikającą Polskę”, przed wybuchem pandemii, nie widziałem żadnej nadziei. Teraz pojawiło się światełko w tunelu. Ale – powtarzam – bez pomocy z zewnątrz średnie miasta nie mają szans. Prześledźmy zatem, jak to się zaczęło. Gwałtowny rozwój Włocławka wraz z uprzemysłowieniem zaczyna się w XIX w. Miasto ma kilka

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Polskie gropiusy

O budynkach sławnego architekta Waltera Gropiusa na Pomorzu mało kto wie. Może dlatego, że większość jest zniszczona Żal ściska serce, gdy ogląda się dzisiaj dwór w Miłocicach w gminie Miastko na Pomorzu. A to obiekt specjalny, bo pierwszy w całości zaprojektowany przez architekta światowego formatu, Waltera Gropiusa. Zachowały się fotografie, jak ta elegancka willa wyglądała przed wojną (publikujemy obok). Dziś to budynek brudny, bez okien i drzwi piwnicznych. Tu i ówdzie wyziera dykta i płyta paździerzowa. Ze schodów wyrastają drzewka. Zamiast stylowej szklanej werandy – niepasująca murowana przybudówka. Pełno śmieci. W środku jest jeszcze gorzej. W holu głównym ścianki działowe postawione dowolnie z różnych materiałów. Jakieś chałupnicze, dodatkowe schody. Wielki ulep. I koszmarny bałagan. – To wszystko już posprzedawane – informuje lokator willi, który wynajmuje tam mieszkanie i w kaloszach wychodzi do pracy. Nic dziwnego, że w kaloszach, willa stoi na błotnistym placyku rozjeżdżanym przez wielkie ciężarówki. – Dopóki była tu administracja przedsiębiorstwa remontowo-budowlanego, to remontowali, ale teraz… – zawiesza głos i macha ręką. – Teraz mieszka tu pięć rodzin. Obiekt w Miłocicach i tak miał szczęście. Jeszcze stoi, w przeciwieństwie do wielu wczesnych projektów Gropiusa zbudowanych na Pomorzu. – Prace Gropiusa są w większości ogromnie zaniedbane

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

W cieniu szpitala

Grudziądz ciężko przeszedł transformację ustrojową i walkę z bezrobociem. Dzisiaj, gdy pracy na rynku jest więcej, w dół ciągnie miasto wielki dług szpitalny Malowniczo rozciągnięty na prawym brzegu Wisły Grudziądz, miasto z prawie 94 tys. mieszkańców, ma bogatą historię i przez wiele dziesięcioleci stał dość stabilnie na dwóch nogach. Pierwsza – przemysłowa i druga – wojskowa dobrze się miały w czasie zaborów, w II Rzeczypospolitej, a także w PRL. Dopiero po transformacji ustrojowej w 1989 r. obie nogi zaczęły mocno się chwiać. Król Stomil Na tutejszym rynku pracy przed transformacją niepodzielnie królowała Fabryka Wyrobów Gumowych Stomil. – W Grudziądzu każdy ma w rodzinie kogoś, kto tam pracował. Ja miałam tatę i babcię – tłumaczy fenomen Stomilu grudziądzka bibliotekarka. Stomil zatrudniał najwięcej, w szczycie rozwoju ok. 9 tys. pracowników. – Zarobki nie powalały, ale praca była ciekawa. Dla mnie, elektryka elektronika, to było ważne – wspomina Henryk Szczepański, który najpierw uczył się w przyzakładowej szkole zawodowej, a potem pracował w samym przedsiębiorstwie. Od dawna – choć od lat mieszka w Berlinie – zbiera pamiątki po Stomilu. Z jego zbiorów korzystają dziś organizatorzy grudziądzkich wystaw przypominających gumowego giganta. – To był wielki zakład

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Zwierzęta

Złota, Źródlak i reszta

W Solcu Kujawskim pod Bydgoszczą pomoc znalazło prawie tysiąc jeży Choć to maj, jeżyca Złota jeszcze śpi w hibernatorze, czyli wielkim, drewnianym pudle z wydzieloną sypialnią i jadalnią. Trafiła do jeżowego schroniska w Solcu Kujawskim w lipcu zeszłego roku, po tym jak znaleziono ją w podbydgoskim Osielsku na poboczu drogi. Nie ruszała się już. Znalazła ją para ze Złotnik Kujawskich – stąd imię Złota. Namiar na solecki Ośrodek Rehabilitacji Zwierząt „Azyl dla Jeży” znalazcy o dobrym sercu odszukali w internecie. Szybko okazało się, że jeżyca najprawdopodobniej nie tylko została potrącona przez samochód, ale i dwukrotnie zraniona podkaszarką. Cięcia od żyłki czy noża podkaszarki łatwo rozpoznać – są proste, bardzo głębokie, silnie uszkadzające. Złota przeszła wiele badań i trzymiesięczne leczenie. W listopadzie zasnęła, czyli przeszła w stan hibernacji, w którym spowolnione zostają procesy życiowe i obniża się temperatura ciała, pozwalając jeżom przetrwać niesprzyjające zimowe warunki: brak pokarmu i niską temperaturę. Obok Złotej, w swoim odrębnym hibernatorze, mieszka Źródlak Duży, znaleziony w kwietniu br. na ulicy Źródlanej w podtoruńskim Lubiczu. Był słaby, chwiejny, osowiały, okropnie zarobaczony. Ważył ledwo 354 g. Tak mały jeżyk w bardzo zimnym kwietniu nie miałby szans na przetrwanie bez ludzkiej pomocy. W Solcu został

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Obywatelka kontratakuje

Bydgoski sąd orzekł, że policja ma prawo legitymować obywatela, tylko gdy ten robi coś złego. W przeciwnym razie to nadużywanie władzy 30 grudnia zeszłego roku, tuż przed godz. 13, Ilona Michalak, inżynier budownictwa po pięćdziesiątce, wyszła ze swojego biura projektowego przy ul. Długiej w Bydgoszczy i poszła na pobliski Stary Rynek, żeby przyłączyć się do akcji „Stop zastraszaniu obywateli”. Ludzie, którzy zetknęli się z policjantami nadużywającymi władzy na manifestacjach ulicznych, mieli tam podpisywać list protestacyjny. Bydgoszczanka nie zapomniała o włożeniu maseczki. Wzięła też karton po pizzy, na którym wymalowała dwa hasła: „Solidarni z sędziami” i „Stop represjom politycznym”. Na Rynku stanęła trochę z boku, od najbliższych ludzi dzieliło ją jakieś 40 m. – Nie jestem urodzoną buntowniczką, przeciwnie, raczej osobą ugodową – ocenia pani Ilona. – Ale tylko do jakiejś granicy, po przekroczeniu której zaczyna rosnąć mój upór i sprzeciw. Tak było w grudniu 2015 r., gdy uznałam, że nie mogę siedzieć dłużej w domu, bo władza poszła za daleko, atakując Trybunał Konstytucyjny. I wyszłam pierwszy raz w życiu na ulicę demonstrować sprzeciw. Potem był Czarny Marsz w 2016 r. i od tamtego czasu publicznie protestuję coraz częściej. Bo władza daje mi sporo powodów do buntu. Czasem Ilona Michalak manifestuje samotnie. Kiedyś stała w pojedynkę przed bydgoskim sądem, z zapalonym

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Telefonogramy i raporty

Od początku w organizacji walki z pandemią wykorzystywano kanały informacyjne tajnych służb Dr Grażyna Trzaskowska z Archiwum Państwowego we Wrocławiu Jest pani autorką kilku opracowań na temat epidemii czarnej ospy we Wrocławiu w 1963 r. Czy z archiwalnych dokumentów wynika, co sprawiło, że wrocławianom udało się uporać z epidemią błyskawicznie, w dwa miesiące? Wiemy, że Sztokholm potrzebował na to czterech miesięcy, a Londyn aż roku. – Jednym z czynników sukcesu było na pewno tempo walki z pandemią, które rzeczywiście może imponować. Czarną ospę rozpoznano 15 lipca 1963 r. Zrobił to Bogumił Arendzikowski, lekarz wrocławskiego sanepidu. I choć nie brakowało sceptyków – medycy nie bardzo mu wierzyli – do akcji przystąpiono błyskawicznie. Jeszcze tego samego dnia poinformowano władze partyjne i Służbę Bezpieczeństwa. Nazajutrz rano o ospie wiedzieli już premier Józef Cyrankiewicz oraz minister zdrowia Jerzy Sztachelski. I do razu zaczęli działać. Natychmiast zapadła decyzja o rozpoczęciu ogólnopolskiej akcji „Ospa”. Zdawano sobie sprawę, że późno zdiagnozowana choroba mogła zostać rozniesiona po Polsce. We Wrocławiu szczepienia rozpoczęto już 17 lipca. W ciągu dwóch pierwszych dni zaszczepiono ok. 100 tys. wrocławian. Błyskawicznie otwarto szpital ospowy dla osób z potwierdzoną ospą oraz izolatoria, w których na 21-dniową kwarantannę umieszczano ludzi mających

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Zapachowy ślad

Psy są szkolone do wykrywania COVID-19 Dr hab. Michał Dzięcioł – profesor Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu W pilotażowym programie – przygotowanym pod pana kierownictwem – uczycie psy wykrywania koronawirusa SARS-CoV-2 u ludzi. Czy to oznacza, że COVID-19 ma swój zapach? – Nie, to każdy człowiek ma zapach, który jest odzwierciedleniem jego indywidualnego metabolizmu. Ten ślad zapachowy zmieniają np. dieta, przyjmowane leki, a także choroby. Cierpiący na konkretne schorzenie mają specyficzny ślad zapachowy. Dlatego można wyszkolić psy do wykrywania zarówno różnych stanów fizjologicznych, jak i patologicznych, wywołanych np. zakażeniem. Wykorzystywanie psów do wykrywania chorób u człowieka nie jest czymś nowym. – Od dawna psy są szkolone do diagnozowania niektórych rodzajów raka, np. skóry, prostaty, płuc. Potrafią wykryć również osoby dotknięte malarią. Ale warto wspomnieć, że spontanicznie, bez szkolenia, mogą wyczuwać stany hipoglikemii, czyli zbyt niskiego poziomu glukozy we krwi w przebiegu cukrzycy, a także zbliżające się napady padaczkowe. Przed wiekami medycy wąchali i smakowali mocz, gdy podejrzewali cukrzycę u pacjenta. I dobrze diagnozowali. – My, weterynarze, nadal używamy nosa, np. gdy do gabinetu wchodzi zwierzę chore na mocznicę czy na zapalenie gruczołów okołoodbytowych. Wtedy, aby postawić wstępną diagnozę, nie trzeba zlecać dodatkowych badań. Zapach wskazuje jednoznacznie.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Byczy protest

Toruńska burgerownia nie obsługuje policjantów ani ich rodzin. To protest przeciw zachowaniu policji podczas akcji protestacyjnych „W tym lokalu nie obsługujemy funkcjonariuszy policji i ich rodzin. W podziękowaniu za: bicie i gazowanie ludzi, nękanie przedsiębiorców, kultywowanie tradycji ZOMO” – plakat o takiej treści wywiesili pod koniec lutego w oknie małej toruńskiej burgerowni Byczy Burger jej właściciele. Wzbudził ogromne zainteresowanie. – Policjanci radiowozem podjeżdżali i robili zdjęcie plakatu, potem wpuszczali fotę na policyjne fora i tam nas hejtowali. Jeszcze były trzy nieprzyjemne telefony, pewnie też policjantów i członków ich rodzin – wylicza 35-letni Paweł, współwłaściciel Byczego Burgera, który prosi o niepodawanie nazwiska. – Ale bezpośrednio nie spotkała nas żadna przykrość – zapewnia. – Przeciwnie, dostajemy olbrzymie wsparcie. Ludzie przychodzą i dziękują, gratulują. Nawet toruński drukarz, któremu zleciłem wydrukowanie dwóch plakatów, wydrukował pięć czy sześć i nie chciał wziąć ani złotówki, „bo to w słusznej sprawie”. Najpierw był food truck Pan Paweł z żoną zaczynali ponad sześć lat temu od food trucka z burgerami. Biznes chwycił. Z każdym tygodniem pod truckiem ustawiała się dłuższa kolejka. Gdy okazało się, że przy Drodze Trzeposkiej jest

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Narodowa terapia jodowa

Po katastrofie w Czarnobylu przez siedem dni 18,5 mln Polaków, w tym 95% dzieci, dostało leczniczą dawkę płynu Lugola Gdy wczesnym rankiem 28 kwietnia 1986 r. radioaktywny pył zawisł nad Mazurami, wychwycono go w stacji monitoringu radiacyjnego w Mikołajkach. Początkowo nie bardzo wiedziano, jak zinterpretować zaskakujące pomiary. Bo czujniki wykazały, że radioaktywność powietrza wzrosła z dnia na dzień aż 550 tys. razy! Prof. Zbigniew Jaworowski z Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej, który koordynował prace 140 stacji pomiaru skażeń rozsianych po całej Polsce, najpierw podejrzewał, że gdzieś wybuchła wojna atomowa. Inni sugerowali, że to odprysk prób z bronią nuklearną. Może w Nowej Zelandii? Brali pod uwagę także akcję terrorystyczną z użyciem bomby jądrowej. Albo jakąś manifestację, próbę sił mocarstw atomowych. Wkrótce analiza składu chmury, którą przeprowadziło CLOR, wskazała awarię elektrowni jądrowej. Może radzieckiej? Rosjanie stanowczo zaprzeczyli. Szwedzi alarmują Podobnie po omacku działali Szwedzi, którzy także odnotowali drastyczne podwyższenie radioaktywności. Gdy sprawdzili, że to nie ich elektrownia Forsmark jest źródłem i że wiatry wieją z południowego wschodu, a w radioaktywnym pyle znaleźli substancje typowe dla radzieckich elektrowni atomowych, domyślili się, że promieniotwórcza mieszanka dociera do nich przez Bałtyk z europejskiej części ZSRR. Chcieli – oczywiście –

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.