Włocławek polskim Detroit?

Włocławek polskim Detroit?

Witwicki

Bez pomocy z zewnątrz średnie miasta nie mają szans Piotr Witwicki – dziennikarz urodzony we Włocławku, autor książki „Znikająca Polska”, redaktor naczelny Interii Mówi pan o Włocławku „miasto widmo” i porównuje go do Detroit. Napisał pan: „Włocławek ma swoją własną drogę i zmierza nią (…) ku ostatecznemu rozpadowi”. Mocna ocena. Żadnej nadziei? – Książka jest alarmistyczna, bo chcę zwrócić uwagę na problemy średnich miast, takich jak Włocławek, i wstrząsnąć czytelnikiem. Ale uważam, że karty nie są raz na zawsze rozdane. Sprawa nie jest jeszcze przegrana. Jednak trzeba pomóc, i to systemowo. Czas zacząć myśleć o polityce w kategoriach zrównoważonego rozwoju. I najwyższy czas zrezygnować z modeli centralistycznych. Może dla takich miast jak Włocławek ratunkiem jest praca zdalna na szeroką skalę, którą obserwujemy? Żeby mieszkańcy nie musieli wyjeżdżać, by zdobyć sensowną albo jakąkolwiek pracę. Może wtedy da się ten fatalny trend odwrócić? Gdy zacząłem pisać „Znikającą Polskę”, przed wybuchem pandemii, nie widziałem żadnej nadziei. Teraz pojawiło się światełko w tunelu. Ale – powtarzam – bez pomocy z zewnątrz średnie miasta nie mają szans. Prześledźmy zatem, jak to się zaczęło. Gwałtowny rozwój Włocławka wraz z uprzemysłowieniem zaczyna się w XIX w. Miasto ma kilka atutów: centralne położenie, Wisłę, dobre skomunikowanie oraz silne kontakty biznesowe z dynamiczną wtedy Łodzią. – Jednak ten duży, przemysłowy Włocławek to miasto stworzone dopiero przez socjalistyczną PRL. Wtedy przeżywa największy rozkwit. Powstają wielkie fabryki, gwałtownie rośnie liczba mieszkańców (z 36 tys. w 1945 r. do ponad 120 tys. w roku 1989), miasto mocno się rozbudowuje. Na potrzeby tamtej Polski. Mówiono o nim „czerwony Włocławek”. – Tak mówiono, ale z tym czerwonym kolorem to nie jest tak do końca prawda. Włocławek był miastem czerwono-czarnym. Bo jest też starym i silnym ośrodkiem Kościoła katolickiego, siedzibą biskupów od średniowiecza. Z jednej strony – silna komuna, a z drugiej – ta komuna po zebraniu partyjnym gnała do kościoła. Z pewnością wtedy było to miasto robotnicze skupione przede wszystkim wokół kilku wielkich fabryk, solidnych pracodawców: Celulozy, Ursusa, Azotów, Nobilesa, Fajansu i zakładów przetwórstwa – „Koncentratów”, jak je nazywano. Włocławek był miejscem, gdzie może niemrawo, ale spokojnie żyje się tysiącom ludzi. Jeszcze w latach 90. mieszkało tam ok. 123 tys. osób. Celuloza, o której mówiono „Ameryka”, czyli zakłady celulozowo-papiernicze – największy zakład pracy – po przemianach 1989 r. upada bardzo szybko, bo w 1994 r. Przez ekologię? – Doskonale pamiętam te rury Celulozy, którymi latami płynęły cuchnące chemikalia wprost do Wisły. PRL nie dbała o środowisko. W latach 90. nagle się okazało, że to jednak jest ważne. A kary nałożone na Celulozę za zanieczyszczanie środowiska doprowadziły ją do upadku. Ale Celuloza, która była ogromna – w latach 80. zatrudniała ok. 3,5 tys. ludzi – była skazana na upadek. Zresztą jak wiele socjalistycznych przedsiębiorstw, niemodernizowanych, z olbrzymimi przerostami w zatrudnieniu. Czy jednak musiał upaść włocławski Ursus produkujący maszyny rolnicze, którego wielki, nowoczesny zakład został oddany do użytku w 1988 r.? Czy naprawdę supernowoczesna, nowatorska fabryka farb i lakierów Nobiles ze świetną kadrą zarządzającą musiała zostać zaorana w wyniku wrogiego przejęcia? Czy ta transformacja powinna być tak brutalna? Mam duże wątpliwości. A nawet czy tej Celulozie nie należało się jakieś państwowe wsparcie w przejściu na model ekologiczny? Przecież w wolnorynkowym świecie hojnie wspiera się przemiany ekologiczne. Może wówczas tysiące pracowników nie znalazłoby się z dnia na dzień na bruku, bez szans na zatrudnienie? I z dnia na dzień nie zamieniłoby się w zbieraczy złomu. Napisał pan, że w pewnym momencie ok. 200 osób wyciągało złom z hal pozostałych po Celulozie. Zresztą bez żadnych zabezpieczeń. Jak byli zatrudniani, to na czarno. Wypadków tam nie brakowało. Obrazki jak z „Mad Maxa” albo innego dystopijnego filmu. – Uważam, że transformacja to wielki polski sukces, ale jestem przeciwnikiem opisywania jej wyłącznie w jasnych barwach. Transformacja to także robotnicy, którzy przepracowali w swoich zakładach po kilkadziesiąt lat. Sprawni, fajni, inteligentni ludzie, czasem kierownicy wydziałów, którzy potem szli na czarno wyciągać złom ze swojej fabryki, bo inaczej nie mieli szans na przeżycie. I to jest – co chciałbym mocno podkreślić –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2021, 51/2021

Kategorie: Kraj, Wywiady