Fabryki czy montownie?

Fabryki czy montownie?

Chcemy mieć potężne wojska pancerne i artylerię. I większość tego sprzętu wyprodukować w Polsce. Nie bardzo tylko wiadomo jak

Imponująca fabryka czołgów w Charkowie przez dekady zapewniała armii radzieckiej stałe dostawy. W ostatnim roku istnienia ZSRR jej linie montażowe opuściło 800 maszyn. Po 1991 r. miasto i zakład stały się częścią Ukrainy, która aż do 2014 r. intensywnie się demobilizowała. Wojsko klepało biedę, zainteresowanie wyrobami fabryki przejawiała głównie odległa zagranica. Skala produkcji zmniejszyła się 20-krotnie, a przyfabryczny plac, na którym niszczały setki pojazdów z rodziny T, nabrał wymiaru symbolu rozpoznawalnego w świecie. Rdzewiejące, zdekompletowane (także na skutek masowych kradzieży) czołgi świetnie ilustrowały nie tylko stan ukraińskiej armii i zbrojeniówki, ale i ogólny rozkład poradzieckiej strefy kulturowej.

Gorąca granica

Gdy osiem lat temu wybuchła wojna z Rosją, charkowska fabryka dostała drugie życie. Nowych maszyn nie produkowano – skupiono się na przywracaniu do służby i modernizacji zapasów. Rezerwuar był ogromny – szacuje się, że Ukraina odziedziczyła po ZSRR ponad 5 tys. czołgów. Po latach składowania pod chmurką wiele nie nadawało się już do niczego, lecz i tak stworzono siły pancerne, które wiosną 2022 r. zadały Rosjanom bolesne straty.

Ucierpiała też Ukraina – Charków znalazł się na osi natarcia, miasto wielokrotnie bombardowano. I choć Rosjanie na Charkowszczyźnie ponieśli porażkę, niekorzystne położenie – 20-30 km od granicy z Federacją Rosyjską – czyni Charków miejscem niebezpiecznym. Funkcjonowanie tam istotnego dla wojennego wysiłku zakładu jest zbyt ryzykowne. W efekcie poturbowana w ostrzałach fabryka funkcjonuje dziś w rozproszeniu. Istotną część działalności przeniesiono w bezpieczniejsze rejony zachodniej Ukrainy, charkowskich fachowców delegowano również za granicę, do zakładów zbrojeniowych w Polsce, Czechach czy na Słowacji, pracujących na rzecz ukraińskiej armii.

Wspominam o tym nie bez powodu. Imponujące plany rozwojowe Wojska Polskiego – oparte na broni i technologii kupionych u Koreańczyków – wiążą się z przetasowaniami w zbrojeniówce. Miano „pancernej stolicy” ma przypaść Poznaniowi, dotąd nieszczególnie znanemu z tego rodzaju produkcji. To tam powstaną czołgi K2/K2PL, których polska armia nabędzie 1000 (pierwsze 180 dotrze do nas z Korei). Niemal 500 dział samobieżnych K9 wyprodukowanych zostanie w Zakładach Mechanicznych Bumar-Łabędy, nie zaś w Hucie Stalowa Wola w Podkarpackiem. HSW od kilkunastu lat wytwarza kraby – bardzo podobne do K9 systemy artyleryjskie – wydawało się zatem, że jest to oczywista lokalizacja. W Polskiej Grupie Zbrojeniowej słyszymy jednak, że odsunięcie produkcji strategicznego uzbrojenia od „gorącej wschodniej granicy” to konieczność.

Bartłomiej Kucharski z magazynu „Wojsko i Technika” zwraca uwagę na możliwości współczesnej artylerii rakietowej i lotnictwa. – Polska nie jest rozległym krajem – mówi. – Gdziekolwiek coś postawimy, i tak znajdzie się w zasięgu potencjalnego wroga.

Tym wrogiem jest Rosja – wcześniej niewymieniana z nazwy. W tej perspektywie przesuwanie zaplecza produkcyjnego na zachód jest racjonalnym krokiem.

Dziwna sprawa

Racjonalność to słowo klucz, często pojawiające się w kontekście koreańskich zakupów. Rząd PiS działa tu z silnym mandatem społecznym – za sprawą agresywnych poczynań Rosji większość Polaków uważa zbrojenia za konieczność. Obawy rodzi skala i charakter transakcji („na szybkości”) oraz wybór wiodącego partnera (w wartości dostaw Koreańczycy zdetronizowali Amerykanów). Na użytek tego tekstu nie będę się zajmował kwestiami ekonomicznymi, szukał odpowiedzi na pytanie, czy to się zepnie. Jeżeli zaś chodzi o jakość sprzętu i kraj pochodzenia, to Kucharski, specjalizujący się w broni pancernej, wskazuje: – Czołg K2 to dobra konstrukcja, generalnie lepsza od rosyjskich wozów. A relatywnie szybkie wzmocnienie potencjału Wojska Polskiego nie będzie jedyną korzyścią. Koreańczycy mają ambitne plany sprzedaży czołgów do innych krajów. Jeśli w Polsce powstanie odpowiednia baza, moglibyśmy się stać hubem produkcyjnym dla innych odbiorców.

Czy mamy odpowiednie kompetencje, przede wszystkim kadrowe? – O kadrę inżynierską i wykwalifikowanych pracowników bym się nie martwił – odpowiada mój rozmówca. – Tu potrzeba nie tysięcy ludzi, ale kilkuset fachowców. Gorzej z obsadą menedżerską; nasza zbrojeniówka już od dawna nie ma szczęścia do zarządzających. Ale wolę pozostać optymistą i projekt czołgowy generalnie oceniam pozytywnie. Gorzej z działami samobieżnymi. Ocena Kucharskiego jest zbieżna z opiniami innych ekspertów. Zdaniem wielu zakup K9 to „dziwna sprawa”. Trwające 20 lat prace nad samobieżną armatohaubicą Krab zaowocowały konstrukcją, która w boju – w Ukrainie, gdzie wysłaliśmy 48 sztuk – sprawdza się znakomicie. Zdobyte doświadczenie pozwoliłoby rozwijać projekt, tymczasem kraby będą „zwijane”. MON zamówiło co prawda kolejne 48 wozów (w sumie już 170 krabów, te ostatnie w miejsce sprzętu wysłanego na wschód), a latem Ukraińcy podpisali kontrakt na fabrycznie nowe, prawdopodobnie 54 armatohaubice (szczegóły pozostają tajemnicą). Przy takim wolumenie HSW ma co robić przez kilka lat, lecz zapowiedzi dotyczące przyszłości pozostają mgliste.

Pilnie strzeżone sekrety

K9 i Krab mają podobne podwozia (koreańskiego Samsunga), a zasadnicza różnica sprowadza się do automatu ładowania – K9 też go nie ma, ale prototyp wersji rozwojowej K9A2 już tak. – To jest atut, jednak musimy pamiętać, że o skuteczności systemów artyleryjskich decydują inne czynniki – komentuje Kucharski. – Amunicja, a kraby w Ukrainie strzelają najbardziej zaawansowanymi (i drogimi) pociskami Excalibur, oraz systemy kierowania ogniem. W przypadku krabów jest to Topaz, rodzime rozwiązanie, jedno z najlepszych na świecie. Zakup niewielkiej partii K9, które szybko zastąpiłyby kraby posłane Ukraińcom, byłby dobrym rozwiązaniem, ale tak wielkie zamówienie jest nam potrzebne jak piąte koło u wozu. Lepiej byłoby rozwijać projekt Krab i na nim oprzeć zwiększenie produkcji.

Wątpliwości jest więcej. Jak zapewnia szef MON Mariusz Błaszczak, K2 i K9 mają być „polonizowane”. Za tym słowem kryje się stopniowe zastępowanie elementów konstrukcji pochodzących z Korei odpowiednikami z Polski. W idealnym układzie w pewnym momencie cały czołg czy armata byłyby wytwarzane nad Wisłą. Problem w tym, że „polonizacja” pozostaje hasłem mało konkretnym. Umowy ramowe podpisane z Koreańczykami są dziś tajemnicą strzeżoną pilniej niż atomowe sekrety Układu Warszawskiego. Próbowałem rozmawiać o treści tych dokumentów z kilkoma formalnie wpływowymi oficerami. Nie dostałem nic, co nadawałoby się do druku, co pozwoliłoby choć w przybliżeniu ustalić zakres i harmonogramy „polonizacji” koreańskiego sprzętu. MON tymczasem zbywa dziennikarzy zapowiedzią ujawnienia szczegółów „w stosownym czasie”.

Wedle oficjalnych zapowiedzi pierwsze licencyjne K2 i K9 powinny opuścić polskie zakłady w 2026 r. Tak krótki czas oznacza, że z dużym prawdopodobieństwem będą to składaki – wozy złożone u nas z części wyprodukowanych w Korei. Kiedy z linii produkcyjnej zjedzie pojazd w całości polski? Czy plany przewidują 100-procentową „polonizację”? A jeśli nie, to jaki ma być nasz udział? Czy są jakieś elementy konstrukcji, w przypadku których z zasady odstępujemy od „polonizacji”? Nie potrafimy dziś wyprodukować solidnej armaty czołgowej czy silnika – utrwalamy te niedyspozycje czy z pomocą Koreańczyków próbujemy je przełamać? Co w kontekście „polonizacji” wozów jest dla nas priorytetem, a co nie jest? Pytań można zadać wiele, większość zmierza do ustalenia, czy postawimy w Polsce montownie, czy fabryki. Trwałość powiązań, skala samodzielności (kluczowa w produkcji zbrojeniowej) oraz zaplecze badawczo-rozwojowe jako cechy przedsiębiorstw premiują rzecz jasna fabryki. Czy nasi decydenci zapewnili powstanie zakładów z prawdziwego zdarzenia?

Fot. Huta Stalowa Wola

Wydanie: 2022, 49/2022

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy