Autokrata czy autoparodia?

Autokrata czy autoparodia?

President Donald J. Trump and First Lady Melania Trump walk together in the Diplomatic Reception Room of the White House Saturday, Dec. 5, 2020, returning from their trip to Valdosta, Ga. (Official White House Photo by Tia Dufour)

Koniec kadencji Trumpa to początek sporu o ocenę jego prezydentury 20 stycznia – o ile na Waszyngton nie spadnie meteoryt, prezydent elekt nie umrze ani nie wybuchnie zbrojna rewolucja – dojdzie do pokojowego przekazania władzy w USA. Joe Biden złoży przysięgę w trakcie tradycyjnej ceremonii inauguracyjnej, choć w tym roku, ze względu na pandemiczne środki ostrożności, będzie ona inna niż wszystkie poprzednie. Ale jakkolwiek skromna czy okrojona się okaże, jej skutek będzie ten sam: Biden, 46. prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, rozpocznie urzędowanie, a jego poprzednik Donald Trump zakończy kadencję. Zacznie się nowa epoka. Amerykanie jednak muszą jeszcze sobie poradzić ze starą. Przez ostatnie pięć lat byli nieustannie bombardowani kolejnymi szokującymi, oburzającymi lub komicznymi doniesieniami z Białego Domu. Teraz mogą wziąć głębszy oddech i spróbować poukładać sobie to wszystko w głowie. Czy odchodzący prezydent był autokratą i bezprecedensowym zagrożeniem dla amerykańskiej demokracji jako takiej? A może wypadkiem przy pracy, który pokazał słabości ustroju federalnego, ale wcale mu nie zagrażał? Co, jeśli Trump był tylko naturalnym produktem ewolucji Partii Republikańskiej, który poza wulgarnością nie wymyślił niczego, czego amerykańska prawica już dawno by nie opatentowała? Klaunem czy mężem stanu w przebraniu patentowanego idioty? Ta dyskusja już rozpoczęła się na dobre. I nabiera tempa. Spór o ocenę 45. prezydenta i o jego dorobek – legacy, czyli dziedzictwo, jak zwykło się to górnolotnie określać – będzie ważną debatą. Nie z powodu samego Trumpa, o którym przecież napisano już i powiedziano wszystko. Będzie ważny dlatego, że dzięki niemu określi się cała opozycja – demokraci, umiarkowani republikanie i konserwatyści, młoda lewica. I albo zrozumie, co wynika z najnowszej historii, albo nie – skazując siebie i kraj na jej powtórzenie. Antytrumpizm ponad podziałami Spór o to, jakim prezydentem był Trump i co tak naprawdę przeżywała w ostatnich latach Ameryka, zaczął się oczywiście już w trakcie jego kadencji. Nagłówki z kampanii, o „ratowaniu demokracji” lub „dalszym przywracaniu Ameryce świetności”, dawały dość dobry obraz tego, z czym będziemy mieli do czynienia i po jej zakończeniu. W opowieści jednego z obozów – nazwijmy go partią oporu – odchodzący prezydent był w najlepszym razie autokratą lub strongmanem. W najgorszym – nowym wcieleniem faszyzmu, Hitlera albo Mussoliniego. On i jego ludzie grali w tej samej lidze co historyczne totalitaryzmy. Na okoliczność setnej rocznicy rewolucji październikowej, w 2017 r., Anne Applebaum opublikowała na łamach „Washington Post” esej zatytułowany „Powinniśmy się bać. Po stu latach bolszewizm wrócił”. Robert Kagan jeszcze w czasach, gdy to Hillary Clinton wydawała się pewną zwyciężczynią wyborów, pisał, że wraz z Trumpem zmierza do Ameryki faszyzm. Z Mussolinim porównywało Trumpa poczytne pismo „The Atlantic”. Przykłady podobnych wypowiedzi z ust polityczek, dziennikarzy i ekspertów trudno zliczyć. Wewnątrz obozu oporu ścierano się raczej o to, czy Trump jest faszystą, białym suprematystą-nacjonalistą, autokratą czy wyłącznie kimś o podobnych tendencjach. Panowała zaś zgoda co do tego, że nie jest normalnym prezydentem, jego wygrana w 2016 r. była oszustwem lub aberracją, a odsunięcie go od władzy wymaga odłożenia na bok politycznych i partyjnych różnic. W 2020 r. w tym celu powołano The Lincoln Project, przedsięwzięcie byłych i aktualnych republikanów, którzy prowadzili wartą dziesiątki milionów dolarów kampanię medialną przeciwko prezydentowi i kandydatom ich własnej partii. Szefem projektu został doradca polityczny George Conway, prywatnie mąż bliskiej współpracowniczki i byłej rzeczniczki Trumpa – Kellyanne Conway. To tylko pokazuje, jak polaryzująca i pełna nieoczywistych sojuszy była to kampania. The Lincoln Project był szczytowym osiągnięciem antytrumpowskiej ideologii dwóch środowisk, nevertrumpistów i Resistance. Ci pierwsi to część konserwatywnego establishmentu, środowisk dyplomatycznych czy związanych z bezpieczeństwem i obronnością, które już w 2016 r. powiedziały „tylko nie Trump” – stąd ich nazwa. Resistance, czyli ruch oporu, to demokraci, którzy usunięcie Trumpa z urzędu i sabotowanie pracy jego administracji uznali za najważniejszy cel polityczny minionej kadencji. Jedni i drudzy uważali, że listopadowe wybory rozstrzygną nie tyle o losach prezydentury, ile o przyszłości demokracji w ogóle. Amerykański ustrój, państwo prawa ani instytucje liberalnego ładu po prostu nie wytrzymałyby kolejnych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2021, 2021

Kategorie: Świat